Historia i niezwykłości wsi Wszewilki
pod Miliczem w południowo-zachodniej Polsce
(2-języcznie, po angielsku
i polsku )
Uaktualizowano:
5 sierpnia 2010
Kliknij "X" lub "No" na np. planszy rzekomych błędów, lub na reklamie, jeśli te usiłują przeszkodzić w oglądnięciu tej strony.
(Oto wykaz wszystkich
stron z TEGO serwera, w zestawieniu językowym - w 8 językach.
Wybierz interesującą Cię stronę manipulując suwakami, potem kliknij
na nią aby ją uruchomić:)
(Ten sam wykaz daje się też wyświetlić
z "Menu 1" poprzez kliknięcie tam na
"Menu 2".)
Oto wykaz wszystkich moich stron
ze wszystkich serwerów. Strony te najpierw zestawione są językami
(tj. jako strony po polsku,
angielsku, niemiecku,
francusku, hiszpańsku,
włosku, grecku, oraz
rosyjsku.) Dla każdego zaś języka strony zestawione
są przedmiotowo.
Wybierz interesującą Cię stronę manipulując suwakami, potem kliknij
na nią aby ją uruchomić:
(Ten sam wykaz daje się też wyświetlić
z "Menu 1" poprzez kliknięcie tam na
"Menu 4".)
Witam na stronie o historii i niezwykłościach wsi Wszewilki
(Stawczyk)
spod dolnośląskiego miasta Milicza:
Część #A:
Informacje wprowadzające tej strony:
#A1.
Co mnie zainspirowało do napisania tej strony:
Gdyby ktoś nam opowiedział
o miejscu na Ziemi, które jest tak niezwykłe, że wypełniają się
w nim marzenia - jeśli tylko spełniają one określone warunki
(np. są wystarczająco silne aby pamiętało się o nich 50 lat
później), oraz że zachodzące w nim zmiany reprezentują symboliczną
esencję wszystkiego co dzieje się w promieniu do kilkudziesięciu
kilometrów od niego, zapewne uważalibyśmy to za bajki. Tymczasem
miejsce takie faktycznie istnieje. Nazywa się
Wszewilki.
Leży ono około 1 kilometra według "lotu sroki" na północny wschód
od małego miasteczka
Milicza
z południowo-zachodniej Polski. Ja się w nim urodziłem. Spowodowało ono
że wszystkie moje istotne i realne marzenia się wypełniły. Także istotne
i realne marzenia ludzi których znałem, też ono zrealizowało. Na pierwszy
rzut oka wygląda ono ogromnie "normalnie". Jednak jeśli mu się
przyglądnąć dokładniej, nawet owa jego normalność jest niezwykła
- ponieważ wynika ona z faktu, ze miejsce to symbolizuje sobą
esencję wszystkiego co się dzieje w promieniu do kilkudziesięciu
kilometrów od niego. A niemal wszystko co obecnie się tam dzieje
wygląda przecież "normalnie".
#A2.
Jakie są cele tej strony:
Niniejsza etniczna strona internetowa
zawiera opowieść o owej niezwykłej wsi Wszewilki,
a bardziej ściśle, o jej miniaturowym chociaż
historycznie najstarszym fragmencie, obecnie
oficjalnie nazywanym podwójnym słowem
"Wszewilki-Stawczyk", zaś przez miejscowych
ludzi nadal nazywanym
"Stawczyk".
Odnotuj jednak że
kiedyś ta najstarsza część Wszewilek nazywała
się inaczej, mianowicie "Stawczyk", wcześniej
"Wszewilki", przedtem "Cegielnia", jeszcze
wcześniej (tj. przed 1945 rokiem) "Neu-Steffitz".
Ponadto strona ta wskazuje linki do innych
stron posiadających z nią związek tematyczny.
Najważniejsza z tych tematycznie związanych
stron, to strona o nazwie
stawczyk.htm.
Opisuje ona wieś Stawczyk zaprezentowaną z
odmiennego bo z filozoficznego punktu widzenia.
Inna, również dosyć istotna strona o tej wiosce
nosi nazwe
wszewilki_milicz.htm.
Opisuje ona wsie Stawczyk i Wszewilki z punktu
widzenia turysty. W swoim punkcie #8 opisuje
ona m.in. "szlaki wędrowne" w obrębie i wokół wsi
Stawczyk oraz
Wszewilki.
Szlaki te umożliwiają "poinformowane" zwiedzenie
najważniejszych z opisywanych tutaj miejsc
i obiektów tej wioski. Inna też tematycznie
związana strona to
wszewilki_jutra.htm".
Ta z kolei opisuje moje marzenia na temat przyszłego
rozwoju i charakteru wsi Stawczyk - np. w punkcie #J3
przytacza opisy przyszłego wyglądu wsi Stawczyk
w czasach mojej tam wizyty prawdopodobnie mającej
miejsce około 2222 roku.
Od nazwy wsi Stawczyk liczne osoby wywodzą
swoje nazwisko "Stawczyk". Dlatego
dostarczam tutaj też link do strony pokrewnej
z niniejszą noszącej nazwę
stawczyk.htm,
na której staram się też wyjaśnić nieco więcej
na temat pochodzenia nazwiska "Stawczyk".
#A3.
Wszewilki (Stawczyk) są miejscem gdzie ja się urodziłem:
Ja właśnie urodziłem się i wychowałem
w owych "Wszewilkach-Stawczyku" - jak
obecnie oficjalnie wioseczka ta jest nazywana.
Mieszkałem w niej w latach od 1946 do 1964.
Z tym okresie czasu
zaobserwowane więc lub poznane zostały najwazniejsze fakty raportowane na tej
stronie. Wszystkie też niezwykłości opisane na tej stronie wywodzą się
właśnie z owej wioseczki. Podobnie jak moje strony o
Miliczu, o
Wrocławiu, czy o
bitwie o Milicz,
niniejsza etniczna strona internetowa opisuje ludowe opowieści na temat
historii i ciekawostek Wszewilek-Stawczyka, czyli opisuje co ludzie kiedyś
w tej wiosce mówili, lub w co kiedyś w niej wierzyli. Przytaczając te ludowe opowieści
nie staram się tu weryfikować na ile są one prawdziwe, chociaż jeśli znany
jest mi materiał dowodowy potwierdzający poprawność określonych stwierdzeń,
wówczas materiał ten wskazuję.
Część #B:
Geograficzne zlokalizowanie Wszewilek (Stawczyka):
#B1.
Gdzie możemy znaleźć Wszewilki (Stawczyk):
Przytoczmy teraz kilka danych na temat
Wszewilek. Wieś ta w prostej linii leży około
1 kilometra na północny-wschód od małego
Dolno-Śląskego miasteczka
Milicza.
Jednak pomiędzy nią a Miliczem znajduje się
niewielka rzeka o nazwie "Barycz" - widoczna
na zdjęciu satelitarnym Wszewilek pokazanym
w następnym paragrafie. Stąd, jeśli ktoś zamierza
do wsi tej wędrować z Milicza, wówczas zmuszony
jest podążać drogą okrężną przez jedyny most
drogowy w okolicy, co zajmie mu około 3 kilometry
drogi. Wszewilki są ogromnie starą wsią. Prawdopodobnie
jedną z najstarszych ze wsi ciągle istniejących w Polsce.
Faktycznie to są one tak samo stare jak byłe
grodzisko Milicza, zaś nieporównanie starsze
od dzisiejszego (murowanego) miasta Milicza.
Jako podgrodowa kolonia rolniczo-produkcyjna Wszewilki
istniały już bowiem w czasach kiedy dzisiejszy
murowany Milicz nie zaczął nawet być budowany.
(Grodzisko Milicza podobno jest tak stare jak
Biskupin czy jak piramidy egipskie). Tyle że do
jakichś około 1000 lat temu Wszewilki nie
posiadały własnych stałych mieszkanców,
a jedynie tymczasowe zabudowania gospodarskie. Wszyscy bowiem ludzie pracujący
na polach z terenu obecnych Wszewilek, aż do około 1000 lat temu wieczorami
wracali do grodziska Milicza gdzie spędzali noce. Wszewilki zawsze były wsią
wolnych ludzi. Jako takie zawsze były też znacznie zamożniejsze i znacznie
okazalsze od innych wsi. Jednak od jakichś 200 lat
"szatańscy UFOnauci"
zawzięli się na Wszewilki i zaczęli z jakichś powodów "spiskować" przeciwko tej wsi
wolnych ludzi. Najpierw spisek ten spowodował, że w 1875 roku owa starodawna
wieś Wszewilki przecięta została przez sam środek swojego "ryneczku" na dwie
połowy linią kolejową z Milicza do Krotoszyna. Sam zaś ryneczek, a wraz z
nim wszewilkowska pradawna karczma i kościółek, zamienione wówczas zostały
w ogromny dół w ziemi. Jednocześnie wytoczono nową drogę przez wieś, co
spowodowało stopniowe usunięcie całej dawnej zabudowy Wszewilek. A zabudowa
ta była ogromnie interesująca, bowiem w toku dziejów Wszewilki dopracowały
się swojego własnego, unikalnego stylu architektonicznego. Styl ten
prawdopodobnie później został skopiowany od Wszewilek przez akademicko
edukowanych architektów i upowszechniony po całym świecie, gdzie obecnie
jest on znany pod angielską nazwą "tudor" - patrz zdjęcie "Fot. #G2" z tej strony.
(W Polsce jest on znany pod popularną nazwą "mur pruski" - jako że w
czasach kiedy stał się on popularny, Wszewilki stanowiły już część Prus.)
Tyle że zasługi za wynalezienie tego stylu wcale nie przypisuje się Wszewilkom.
W jakis czas potem, przy drodze do starego wszewilkowskiego młyna wodnego na Baryczy postawiono
nowy młyn elektryczny. Ten nowy młyn stopniowo odebrał klientów staremu młynowi
wodnemu Wszewilek, jaki wspierał tą wieś swoją pracą przez ostatnie około 1000
lat. W ten sposób doprowadził on stary młyn do bankructwa i ruiny. Nawet nazwa
i energetyczna jedność owej wsi zostały wówczas zaatakowane. Metalowe
tory owej linii kolejowej, zgodnie z twierdzeniami Chińskiego "feng shui",
przecinają i dzielą naturalne przepływy energii "chi" jak ostrze noża. Ostrze
to przepołowiło więc dawne Wszewilki na dwie odrębne części. Wszystko też co
leży po obu stronach tej linii kolejowej nie może już obecnie być nazywane
taką samą nazwą, a musi używać odmiennych nazw. Począwszy więc od owego
czasu, administracyjnie obie te części dawnych pojedynczych Wszewilek
rozpatrywane są już oddzielnie jako dwie odrębne wsi, jakie noszą odmienne
nazwy, jakich losy toczą się już innymi torami, itp. Obie owe części obecnie
nazywają się "Wszewilki", oraz "Wszewilki-Stawczyk". Stąd ja poniżej też używam
dla obu tych części obecnych oficjalnych nazw "Wszewilki" oraz "Wszewilki-Stawczyk".
Niestety, owa odrębna nazwa dla najstarszej części omawianej tutaj wioski (tj. dla
dzisiejszych "Wszewilek-Stawczyka"), jest jakaś pechowa. (Wszakże symbolizuje
ona wszystko co dzieje się w promieniu do kilkudziesięciu kilometrów od owych
"Wszewilek-Stawczyka".) Po prostu uparcie odmawia przyjęcia się. (Czyżby
los kazał jej odczekać z definitywnym zaaprobowaniem swej nazwy, aż będzie
mogła być nazwana moim nazwiskiem, przykładowo jako "Pająkowo" czy
"Pajakville"?) Od 1945 roku była więc zmieniana aż kilkakrotnie. Przed wyzwoleniem
i podczas wojny wioska ta ciągle należała do Prus (Niemiec) i dlatego nazywała się po
niemiecku "Neu-Steffitz", czyli jakby "nowa wersja" pobliskiego "Steffitz" ("Steffitz"
to przedwojenna nazwa dzisiejszego "Stawca"), podczas gdy obecne "Wszewilki"
nazywały się wówczas "Ziegelscheune", zaś Milicz nazywał się "Militsch" - po
poprawne tlumaczenia tych nazw patrz strona
genealogienetz.de.
(Faktycznie jednak owe niby Neu-Steffitz są równie starą jak sam Milicz
osadą ludzką, czyli najstarszą wsią w promieniu kilkudziesięciu kilometrów.)
Potem zaraz po wyzwoleniu nazwano ją "Cegielnia". Kiedy jednak przez pomyłkę
zaczęły do niej przybywać ciężarówki zamierzające odebrać cegły z cegielni
w pobliskim Stawcu, przemianowano jej nazwę na Wszewilki. Pod tą nazwą
istniała aż do końca czasów kiedy ja w niej mieszkałem. Niestety, też nie
było to dobre rozwiązanie, bowiem w sensie przepływu energii "chi" stanowiła
ona odrębną wioskę, jednak jej nazwa pokrywała się z nazwą wioski do niej
przyległej. Dlatego kiedy w 1964 roku przeniosłem się do Wrocławia,
nazwę owej mini-wioseczki przemianowano na "Stawczyk". To
spowodowało ponowną konfuzję, ponieważ zamiast do niej, ludzie którzy
zamierzali ją odwiedzić trafiali do pobliskiego "Stawca". W końcu około
1985 roku ktoś wpadł na pomysł aby nadać jej podwójną a więc raczej niewygodną
nazwę "Wszewilki-Stawczyk". Pod ową niewygodną nazwą oficjalnie
istnieje ona aż do dzisiaj. Ja jednak sugerowałbym aby kiedyś nazwać ją
albo "Pająkowo" (aby uhonorować moje polskie pochodzenie z tej właśnie
wioseczki), albo też "Pajakville" (aby przerzucić most pomiędzy miejscem
mojego urodzenia i angielskojęzyczną Nową Zelandią, która reprezentuje
moje późniejsze obywatelstwo, tradycje, oraz kulturę.)
Wszakże owa nazwa zamykałaby wszelkie dotychczasowe problemy.
Nie tylko bowiem ucinałaby ona dalszą konfuzję i doskonale harmonizowała
z nazwą Wszewilki dla wioski do niej przylegającej, ale ponadto nadawałaby
jej unikalną wymowę alegoryczną.
#B2.
Mapy i satelitarne zdjęcia Wszewilek:
Dokładną mapę Wszewilek oraz okolic owej
wioski zobaczyć można np. na stronie internetowej
o adresie
www.mapapolski.pl/
(po kliknięciu na link wywołujący tą stronę należy wpisać tam nazwę
Wszewilki w okienko "Miejscowość", poczym kliknąć na "Pokaż").
Na mapie tej czarną linią zaznaczony jest przebieg linii kolejowej
która w 1875 roku staranowała miniaturowy ryneczek Wszewilek.
Jak widać z owego przebiegu, linia ta celowo najeżdża na Wszewilki
ze wschodu, zaś po staranowaniu ryneczka tej miejscowości odjeżdża
ponownie na wschód. Tą samą linię kolejową, a także miejsce po byłym
ryneczku Wszewilek, można sobie też oglądnąć na znacznie
dokładniejszym od map zdjęciu satelitarnym Wszewilek, dostępnym
pod adresem internetowym
http://maps.google.com/maps?ll=51.551406,17.286901&spn=0.026010,0.058545&t=k&hl=en.
Tam również wyraźnie widać przebieg linii kolejowej zagięty celowo
ku byłemu ryneczkowi Wszewilek. Kto u licha zaprojektował tak złośliwie
przebieg owej linii kolejowej? Odnotuj również, że wszystkie stawy
widoczne przy samych Wszewilkach uformowane zostały dopiero około 1990
roku (żadnych stawów tam nie było w czasach kiedy linia owa była budowana).
Lokacja tych stawów też została dobrana na tyle złośliwie, aby zalały one m.in.
pozostałości około 1000-letniego młyna wodnego który przez wszystkie
te wieki operował na poprzednim korycie Baryczy właśnie przy Wszewilkach.
Część #C:
Historia Wszewilek (Stawczyka):
#C1.
Co nam wiadomo o
historii Wszewilek-Stawczyka:
Wszystko zaczęło się od wzmożonego ruchu
kupców, jaki obszar obecnej Polski doświadczył po około 800 roku AD. Karawany tych
kupców podążające tzw. "bursztynowym szlakiem" zatrzymywały się na noc w starym
grodzisku Milicza, obecnie znanym pod nazwą "Chmielnik". Kupcowie z tych karawan
informowali Miliczan co nowego się dzieje w dalekim świecie. Z kolei niektórzy
z ich służby i pachołków, którym pechowo przyszło zachorować w drodze lub zostać
poranionym w licznych wówczas potyczkach z bandytami, pozostawali czasami w Miliczu
na dłużej lub nawet na stałe. Oczywiście, czynili to tylko aby czasowo podleczyć
rany doznane w drodze, czy aby podreperować zdrowie. Jednak los lubi płatać figle
i zatrzymując się na krótko czasami pozostawali oni w Miliczu na całą resztę życia.
Owi przybysze z za morza uczyli Miliczan rzemiosł i umiejętności doskonale wówczas
już znanych na południu Europy. Do owych nowych umiejętności, m.in. należała
umiejętność budowania murowanych miast oraz umiejętność budowania młynów wodnych.
W rezultacie tego napływu wiedzy
i umiejętności, gdzieś po około 900 roku AD Miliczanie ciągle wówczas
mieszkający w prymitywnym grodzisku z drewna i trzciny, zdecydowali się
zbudować sobie murowane miasto z silnymi murami obronnymi. Po jego wzniesieniu
przenieśli się też do niego z dawniej zajmowanego drewnianego grodu
(obecnie "Chmielnik"). Jako budulca do owego nowego murowanego miasta,
używali oni tzw. "rudy darniowej" jaka pozyskiwana była z okolic dzisiejszej
tamy pokazanej na zdjęciu z "Fot. #D1". Ruda ta do dzisiejszego Milicza spławiana była
Baryczą. Wznoszone z niej budynki i mury wyglądały tak jak ten pokazany na
zdjęciu z "Fot. #F1". Miejsca stałego zakwaterowania silnych pachołków, którzy pozyskiwali
ową "rudę darniową" i spławiali ją do Milicza, dostarczyły zaczątków dla
trwałego osadnictwa ludzkiego, które dzisiaj nazywane jest wsią Wszewilki-Stawczyk
(zaś które ja powyżej nazwałem żartobliwie "Pająkowem").
Wieś obecnie zwana Wszewilki-Stawczyk,
faktycznie jest niemal tak samo stara jak samo grodzisko Milicza. Obecnie liczy
więc ona już kilka tysięcy lat. Przez jednak relatywnie długi okres początkowego
czasu, miała ona formę tymczasowych schronów pastuchów bydła budowanych
na wypadek niepogody. Pastuchowie ci na stałe mieszkali w starym grodzisku Milicza
(tj. w grodzisku "Chmielnik"). Jednak codziennie wędrowali oni ze swymi stadami po
okolicznej dolinie Baryczy w poszukiwaniu najlepszej paszy. Ze względów
bezpieczeństwa, nie mogli jednak oddalić się od swego grodziska na odległość
większą niż zasięg sygnałów dźwiękowych z wieży obserwacyjnej grodziska.
Faktycznie więc miejscem najbardziej oddalonym od owego grodziska, w którym
ciągle wypasali swoje stada, były okolice dzisiejszej wsi Wszewilki-Stawczyk.
Tam też budowali tymczasowe schrony, które chroniły ich w dni niepogody. Dopiero
jednak po 900 AD, kiedy Milicz potrzebował intensywnej robocizny dla pozyskiwania
budulca na swoje mury i domy, owe tymczasowe schroniska pastuchów przekształciły
się w regularną wieś. Wieś ta początkowo rozciągała się wzdłuż drogi z Wszewilek
do Baryczy, która zaraz po drugiej wojnie światowej nazywana była niesłusznie
"drogą na tamę" (faktycznie była ona "drogą do starego milickiego młyna wodnego").
Droga ta istniała aż do około 1990 roku, wiodąc z Wszewilek w kierunku pierwszej
przymilickiej tamy na Baryczy. Obecnie pozostał już tylko niewielki jej fragment,
jaki wychodzi z Wszewilek-Stawczyka i prowadzi "do nikąd".
Przełomowym punktem czasowym
w krytalizowaniu się dzisiejszej wsi Wszewilki-Stawczyk, było zbudowanie młyna
wodnego na Baryczy. Młyn ten działał już zapewne gdzieś pomiędzy latami 900
a 1000 AD. Był on więc najstarszym i jedynym młynem wodnym w okolicach
Milicza, a także najstarszym młynem wodnym w tej części Polski. Stał on w
poprzek starego koryta rzeki Baryczy, w miejscu jakie leży jedynie około 100
metrów na północ od dzisiejszej milickiej tamy na Baryczy. (Od około 1990 roku
miejsce to zostało zalane nowym stawem rybnym, uformowanym na byłym
obszarze historycznym, w którym kiedyś rodziła się dzisiejsza wieś Wszewilki-Stawczyk.)
Kiedy byłem małym chłopcem, w owym byłym miejscu starego młyna ciągle znajdowały
się fundamenty koła wodnego i zastawy wody. Ciągle też istniały tam pozostałości
kanału i stawu w dawnym korycie Baryczy, jakie doprowadzały wodę do owego koła.
Niestety samego koła wodnego ani zabudowań młyna już tam nie było. Ciągle jednak
w pobliżu rosły resztki zdziczałych drzew owocowych które kiedyś porastały pobliże
owego prastarego młyna wodnego z Wszewilek-Stawczyka. Rosły one na obszernej
łące-placu, na którym w dawnych czasach stały kolejki wozów oczekujących na
swoją kolejkę do mielenia przywiezionego zboża na mąkę. Ponadto nadal istniały
tam tzw. "klepiska" po kilku lepiankach zajmowanych przez parobków pracujących
w owym młynie. Istniało też wysokie wzgórze usypane w widłach obu gałęzi Baryczy
rozchodzących się od stawu spiętrzającego wodę dla owego młyna. Na płaskim
czubku owego wzgórza kiedyś znajdował się dom młynarza.
Korzystanie z tego młyna wodnego wymagało
lądowego transportu zboża i mąki. Z kolei sam młyn, a także ludzie którzy przybywali
czasami z bardzo daleka aby z niego korzystać, potrzebowali różnych usług i robocizny,
a niekiedy nawet i noclegu. W ten sposób na terenie dzisiejszych Wszewilek, a ścislej na
skrzyżowaniu głównej drogi wiodącej do owego młyna z Dziadkowa, Pomorska oraz
Stawca, z inną główną drogą która wiodła z Milicza do Sulmierzyc, z czasem powstała
spora wieś. Pomału wieś ta zbudowała sobie własny miniaturowy ryneczek, karczmę z
zajazdem, piekarnię, a później nawet własny kosciół. Wioska owa stopniowo rozrastała
się od tego skrzyżowania we wszystkich kierunkach wzdłuż owych dwóch głównych dróg,
które przecinały się na kształt krzyża mniej więcej w miejscu gdzie obecnie przy torach
kolejowych na Wszewilkach-Stawczyku widnieje centrum ogromnego zarośniętego
krzakami dołu, a ściślej rozległego wyrobiska po piasku zabranym stamtąd w 1875
roku do budowy nasypu kolejowego.
Niezależnie od dostawy mąki i
chleba, z czasem dzisiejsze Wszewilki-Stawczyk przekształciły się również w
rodzaj dostawcy do Milicza wszelkich produktów konsumpcyjnych codziennego
spożycia, takich jak mleko, jajka, kurczaki, warzywa, itp. Można więc
śmiało powiedzieć, że prastara wioska która obecnie nazywa się "Wszewilki-Stawczyk",
faktycznie najpierw zbudowała Milicz, potem broniła Milicza przed
wrogami, w końcu żywiła na codzień mieszkańców Milicza. Nic dziwnego,
że wioska ta oraz jej mieszkańcy bez przerwy rośli w zamożność i znaczenie.
Ponieważ Milicz przez spory okres czasu był miastem należącym do biskupa
wrocławskiego, także wieś Wszewilki-Stawczyk która była żywicielką Milicza,
automatycznie znajdowały się pod ochroną i protekcją owego biskupa.
To jest powodem dla którego Wszewilki nigdy nie miały swojego dworu
ani swojego "szlachcica właściciela". Ich mieszkańcy zawsze pozostawali
ludźmi wolnymi przynależącymi do biskupiego miasta Milicza i na niemal
takich samych prawach jak mieszczanie owego miasta. W przeważającej
też większości owi mieszkańcy byli polskiego (słowiańskiego) pochodzenia.
Ten brak właściciela Wszewilek,
w połączeniu ze słowiańskimi inklinacjami ich mieszkanców, okazał się
w końcu fatalny dla ich istnienia jako kompletnej wioski. Kiedy bowiem około
1875 roku władze pruskie realizowały budowę kolei przez Milicz, ktoś złośliwy
celowo tak zaplanował przebieg tej kolei, że jej tory przecięły miniaturowy
ryneczek Wszewilek oraz ztaranowały prastary kościółek który stał przy owym
ryneczku. Wszystko też co mieściło się przy owym ryneczku, włączając w to
starą wszewilkowską karczmę oraz ów katolicki kosciółek, zostało zburzone
pod pretekstem budowy kolei. Ponieważ zaś grunta na których ów ryneczek
był położony, stanowiły ziemię publiczną, spółka budująca kolej zaczęła z nich
pozyskiwać piasek potrzebny do budowy nasypu kolejowego. W rezultacie,
w miejscu gdzie kiedyś mieściło się historyczne centrum Wszewilek z miniaturowym
ryneczkiem tej wioski i budynkami publicznymi, około 1875 roku powstała
ogromna dziura w ziemi. Do dzisiaj dziura ta straszy przejezdnych, kompletnie
zarosła krzakami. Obecnie można ją oglądać w centralnym miejscu Wszewilek,
tj. na skrzyżowaniu dwóch głównych dróg tej wioski, czyli tam gdzie główna
szosa wsi jest przecięta polną drogą miejscowo nazywaną obecnie "drogą na tamę"
(faktycznie to jest to droga do starego młyna wodnego Wszewilek).
Równocześnie z budową kolei
przez ryneczek Wszewilek, tj. około 1875 roku, dokonano też zmiany przebiegu
głównej drogi tej wioski. Poprzednio przez Wszewilki wiodła piaszczysta i kręta
polna droga, jaka przebiegała w przybliżeniu około 100 metrów na południe
od dzisiejszej najważniejszej drogi przez tą wioskę. Stare położenie tej oryginalnej
drogi do dzisiaj jest wskazywane przez położenie tego jej odcinka, który nawet
obecnie używany jest we Wszewilkach-Stawczyku. Zaraz po drugiej wojnie
światowej, wzdłuż owej starej drogi przez Wszewilki ciągle stały stare budynki
gospodarcze. Wyglądały one nieco dziwnie, bowiem rozlokowane były w
rzędzie w środku pól uprawnych w odległości co najmniej jakieś 100 metrów
na południe od obecnej drogi i zabudowań tej wioski.
W jakiś czas po roku 1900-tnym, we
Wszewilkach zbudowano młyn elekryczny. Usadowiony on został przy nowej drodze
przez wioskę, a ściślej na jej skrzyżowaniu z drogą wiodącą do starego młyna wodnego
na Baryczy. Przez swoje konkurencyjne położenie kuszące wszystkich zdążających
do starego młyna, ten nowy młyn stopniowo odebrał klientów staremu młynowi wodnemu.
Stary więc młyn wodny popadł wówczas w ruinę i z czasem został całkowicie opuszczony.
Jego upadek zmusił z kolei Miliczan do zbudowania nowej tamy na Baryczy, oraz
do uregulowania samej rzeki. Jednocześnie wieś Wszewilki-Stawczyk straciła swoje
historyczne korzenie wyrastające ze starego młyna wodnego na Baryczy.
Dzisiaj Wszewilki-Stawczyk wyglądają
jakby wcale nie miały swojej przeszłości. A wiadomo, że "ten co nie ma
przeszłości, nie ma też i przyszłości". Czy jednak jest tak faktycznie?
Wszakże tak naprawdę to wioska ta posiada swoją przeszłość i to ogromnie
budującą. Tyle, że trzeba aby publikacje takie jak niniejsza strona uswiadomiły
wszystkim jej istnienie oraz niezwykłą wymowę moralną.
W lesie, jakieś pół kilometra na północ od
"Wszewilek-Stawczyka", znajduje się prastary
cmentarz. Pokazany on został na zdjęciu
"Fot. #C2a". W czasach mojej młodości
często się na nim bawiliśmy z innymi kolegami.
Pamiętam więc, że najstarsze groby jakich
wówczas celowo poszukiwaliśmy przez czytanie
dat na napisach z ich plyt, były datowane
jeszcze w latach 1700-nych. (Ciekawe też,
że duża część owych starych grobów posiadała
polskie, znaczy słowiańskie, nazwiska.)
Jednak ja jestem absolutnie pewny, że cmentarz
ten jest nieporównanie starszy niż lata 1700-ne.
Faktycznie to moim zdaniem był on już miejscem kultu i grzebania
zmarłych jeszcze w czasach pogańskich. Kiedyś zresztą istniało ku
temu sporo dowodów, np. prastare groby ciągle murowane z brył rudy
darniowej. Jednym z dowodów na nietypowo stary wiek owego cmentarza
jest prastary dąb jaki aż do początku lat 1990-tych rósł niemal
w samym środku tego cmentarza. Dąb ten był tak ogromny,
zaś zawarta w jego pniu dziupla tak obszerna, że na podstawie jego
porównania z dębem "Pomnikiem Przyrody" rosnącym w Kadynach koło
Elblaga przy Zalewie Wiślanym (patrz zdjęcie "Fot. #C2b"), oceniam wiek tego dębu
z Wszewilek-Stawczyka na co najmniej 700 lat. (Moim zdaniem, w czasach
mojej młodości był to najstarszy dąb w całej okolicy Milicza i faktycznie
zasługiwał aby ogłosić go pomnikiem przyrody oraz otoczyć opieką.) Co jednak
było najciekawsze o owym starym dębie z Wszewilek, to że rósł on "wszerz"
a nie "wzwyz". Rozumiem przez to, że zamiast budować swoją wysokość, dąb
ten budował grubość i zasięg swoich konarów rozchodzących się na boki.
Z kolei doskonale jest wiadomo, że taki właśnie porost dębu oznacza iż w
czasach swojej młodości i ukierunkowywania wzrostu był on jedynym drzewem
rosnącym w tej części wszewilkowskiego lasu. To z kolei oznacza, że kiedy
dąb ten został zasadzony co najmniej 700 lat temu, czyli w czasach
przedśredniowiecznych, obszar owego cmentarza wszewilkowskiego już wówczas
był czymś szczególnym. Wszakże będąc położonym w środku lasu, obszar
ten pozbawiony był drzew - poza owym jednym dębem. Wiadomo zaś, że dla
przedchrześcijańskich Słowian dąb był symbolem siły i długowieczności,
zazwyczaj też domostwem dla boga "Pieruna" ("Pioruna") opisanego w punkcie #L2 poniżej,
czyli "pogańskim świętym drzewem" o funkcjach podobnych do słynnych
drzew "Datuk" z dzisiejszej Malezji. (Po szczegóły na temat swiętych
drzew "Datuk" patrz opisy pod zdjęciem 6 ze strony internetowej
ufo_pl.htm,
albo też opisy z podrozdziału I6.1 z tomu 5 monografii [1/4]
ładowalnej nieodpłatnie za pośrednictwem niniejszej strony internetowej).
Zresztą istnieją najróżniejsze przesłanki, że podobnie jak owe święte
drzewa "Datuk" z Malezji, również ów "pogański święty dąb" z Wszewilek
kiedyś posiadał nadprzyrodzone moce. Wszakże w czasach mojej młodości
ów pradawny cmentarz na Wszewilkach słynny był w całej okolicy z
najróżniejszych niewyjaśnionych i "nadprzyrodzonych" zdarzeń i zjawisk,
jakie mogły wywodzić się właśnie z mocy owego dębu. Ponadto, na podstawie
doświadczeń z czasów mojej własnej młodości, ja osobiście wierzę,
że dąb ten posiadał zdolność do telepatycznego komunikowania się z ludźmi,
tak jak to opisane zostało w podrozdziałach I5.4 i I3.3.1 w/w monografii [1/4].
Co jeszcze ciekawsze, to ów "pogański święty dąb" z pradawnego cmentarza
we Wszewilkach rósł niemal precyzyjnie w samym centrum owego cmentarza,
chociaż był od owego centrum przesunięty ku północy o mniej więcej jedną
swoją średnicę. To zaś oznacza, że zapewne został on tam celowo zasadzony
przez ludzi tuż obok pieńka jeszcze starszego dębu który najwidoczniej
zajmował dokładnie centrum owego prastarego cmentarza. Czyli dąb jaki
po 1991 roku załamał się ze starości po przeżyciu według mojej oceny
jakieś 700 do 1000 lat, faktycznie zastępował jeszcze starszy dąb który rósł
przed nim dokładnie w samym centrum owego cmentarza i który prawdopodobnie
też załamał się ze starości po upływie jakichś 700 do 1000 lat. Jeśli przeprowadzić
ową dedukcję jeszcze dalej, to także ów starszy dąb, zasadzony przez
pogańskich Słowian co najmniej jakieś 1400 lat temu, wcale nie był pierwszym dębem rosnącym
w owym miejscu. Wszakże logika stwierdza że aby zostać posadzonym dokładnie
w centrum owego cmentarza, cały obszar tego cmentarza musiał być już wolny
od drzew, tak aby wzrok sadzących mógł ogarnąć gdzie dokładnie owo centrum
się znajduje. Z kolei aby usunąć drzewa z całego wzgórka tego cmentarza,
miejscowi Słowianie musieli mieć już na nim jakiś naturalnie rosnący dąb
któremu wówczas oddawali cześć. Tamten pierwszy, zapewne zupełnie przypadkowo
rosnący na owym wzgórku dąb, też zapewne się zapadł ze starości po przeżyciu jakichś
700 do 1000 lat. Jeśli więc powyższa dedukcja jest prawdziwa, wszystko wskazuje
na to że ten cmentarz we Wszewilkach zaczął być miejscem starego Słowiańskiego
kultu i chowania zmarłych gdzieś pomiędzy 2100 a 3000 lat temu. Ponieważ jest
to najbliższe i niemal jedyne takie miejsce leżące niedaleko byłego grodziska
Milicza, można dedukowac że miejsce które dzisiaj nazywamy "cmentarzem
poniemieckim we Wszewilkach", faktycznie jest miejscem prastarego kultu
słowiańskiego dla Miliczan począwszy już od czasów pogańskich, gdy Europa
ciągle należała do Cesarstwa Rzymskiego. Ja osobiście jestem przekonany,
że owo unikalne miejsce poświęcone było kultowi słowiańskiego boga
"Pieruna", wspominanego też w punkcie #L2 poniżej.
Oczywiście, w tym miejscu
ktoś mógłby zapytać, czy ów prastary dąb jaki rozpadł się
po 1990 roku, jest jedynym dowodem wieku owego cmentarza. Odpowiedź
jest "nie". Kiedyś istniały też tam inne dowody jakie ciągle pamiętam.
Przykładowo, w czasach mojej młodości niedaleko od owego dębu istniało
kilka bardzo staro i nietypowo wyglądających grobów wymurowanych z
rudy darniowej, oraz pozbawionych płyt z napisami. Z kolei użycie
rudy darniowej jako materiału do wymurowania owych nietypowych grobów
oznaczało, że przetrwały one jeszcze z czasów kiedy koło Milicza nie
było cegielni ani zakładów kamieniarskich, czyli z czasów przed 14
wiekiem. Podsumowując powyższe, wszystko wskazuje na to że prastary
cmentarz Słowianski we Wszewilkach, niesłusznie nazywany "cmentarzem
poniemieckim", jest prastarą "kapsułą czasu", która utrzymuje w swoim
wnętrzu wiele historycznych skarbów ciągle odczekujących na swego odkrywcę.
O znacznie starszym wieku tego cmentarza
świadczy także bardzo stara droga jaka kiedyś
wiodła prosto jak strzała od owego prastarego
dębu ze środka cmentarza, aż do drzwi wejściowych
byłego kościółka który istniał kiedyś przy ryneczku
Wszewilek (kościółek ten opisany jest w punkcie
#E1 tej strony). Aczkolwiek w chwili obecnej nie
będzie zapewne ona już wyraźnie widoczna,
droga ta kiedyś tam istniała. Jej pozostałości
ciągle były dobrze widoczne w czasach mojej
młodości. Rosło kiedyś przy niej kilka starych
dębów. Gdyby pozwolono im przeżyć do chwili
obecnej, miałyby one teraz co najmniej 300 lat.
Jeden z dębów przy owej pradawnej drodze
przetrwał do czasów mojej młodości (po
reszcie już wówczas pozostały jedynie pieńki).
Rósł on trochę przed krawędzią obecnego lasu,
jedynie jakieś 40 metrów ku północy od byłych
drzwi wejściowych do wszewilkowskiego kościoła
pokazanych na zdjęciu "Fot. #D1" z punktu #F1 strony
wszewilki_jutra.htm - o Wszewilkach naszego jutra
(tj. na wschód od dzisiejszego basenu przeciwpożarowego
zbudowanego na miejscu byłego domu
wszewilkowskiego karczmarza) - być może
nawet że dąb ten rośnie tam do dzisiaj.
Jest bardzo intrygujące do jakich obrządków
używana była owa pradawna droga. Jeśli bowiem
była to droga cmentarna (tj. droga używana
do transportowania nieboszczyków z kościoła
wszewilkowskiego do cmentarza), wówczas wiek
owych dębów by definitywnie oznaczał, że
starosłowiański cmentarz Wszewilek był używany
już znacznie wcześniej niż powszechnie się
to uważa. Z ową starą drogą łączącą kościół
we Wszewilkach z cmentarzem wiąże się
też ciekawostka opowiadana przez starych
miejscowych. Otóż podobno kilka metrów na
wschód od tej drogi przebiegał pod ziemią niski
tunel który łączył podziemia wszewilkowskiego
koścółka z jednym z grobowców na wszewilkowskim
cmentarzu. Tunel ten miał być tak niski
że dało się nim przejść tylko na czworakach.
Jego opis podany jest też na stronie o
kościele św. Andrzeja Boboli.
Fot. #C2a: Prastary cmentarz Wszewilek-Stawczyka.
Cmentarz
ten posiada niezwykłą konfigurację. Cały ma on bowiem kształt jakby
"grobu ludzkiego olbrzyma", tj. przyjmuje kształt wydłużonego i wysoce
symetrycznego pagórka w kształcie jakby olbrzymiej wielkości starego
grobu. Co niezwyklejsze, ten wysoce symetryczny i regularny pagórek
otoczony jest zupełnie płaskim terenem. Nic dziwnego, że od najdawniejszych
czasów musiał on zwracać uwagę miejscowych ludzi. Jest więc niemal
absolutnie pewne że już w czasach pogańskich stanowił on miejsce
pogańskiego kultu oraz pochowunku dawnych Słowian. O takiej właśnie
funkcji "miejsca pogańskiego kultu" świadczy zresztą obecność w niemal
jego geometrycznym centrum starego "świętego dębu", jaki w czasach
pogańskich pełnił te same funkcje które dzisiaj pełnią kościoły i świątynie.
Ponadto wiele innych cech tego cmentarza również dowodzi, że
faktycznie jest on co najmniej tak stary jak Wszewilki-Stawczyk, czyli że
dla miejscowych Słowian był on miejscem starożytnego kultu i cmentarzem
na długo przed czasami chrześcijaństwa. Jako taki, cmentarz ten jest
wiec zamkniętą "kapsułą czasu" ciągle czekającą na swoje otwarcie.
Powyzsze zdjęcie wykonano
w lipcu 2004 roku z pobocza drogi która kiedyś wiodła z Pomorska i Stawca,
a przedtem z Dziadkowa i Cieszkowa, przez Wszewilki-Stawczyk do
starego młyna wodnego na Baryczy. Obiektyw aparatu skierowany był na
północny-wschód. W miejscu ujętym na pierwszym planie, zaraz po wojnie
ciągle stała stara murowana trupiarnia (obecnie rosną tam jedynie krzaki).
Bardziej w głębi znajdował się odwieczny dąb z ogromną dziuplą w środku,
jaki po 1990 roku albo sam zapadł się ze starości i własnego ciężaru, albo
też został zniszczony uderzeniem pioruna. Niezwykłością tego dębu było,
że musiał posiadać on jakieś zdolności telepatyczne, takie jakie mają słynne
święte drzewa "Datuk" z Malezji. Kiedy bowiem jako dzieci bawiliśmy się w
jego konarach, zawsze sobie opowiadaliśmy, że w jego ogromnej dziupli
zapełnionej próchnem ukryty jest skarb. Faktycznie też, kiedy po 1990
roku dąb ten zapadł się ze starości zaś cała jego dziupla została odsłonięta,
jakiś przypadkowy przechodzień znalazł w nim bogaty skarb. (Szeptane
rumory o owym skarbie są obecnie publiczną tajemnicą Wszewilek i okolicy.)
Z czasów młodości pamiętam,
że najstarsze groby owego cmentarza z ciągle zachowanymi płytami
zawierającymi datę ich postawienia, pochodziły z lat 1700-nych.
Z kolei ostatni ludzie byli na nim oficjalnie chowani w 1945 roku.
* * *
Na prawo od obszaru pokazanego
na powyższym zdjęciu znajdował się kiedyś szereg grobów o jakich mówiono
że pochowano w nich samobójców. Z grobami owymi wiązała się opowieść,
jaką w czasach mojej młodości przypożądkowywano temu właśnie cmentarzowi
na Wszewilkach oraz tym właśnie grobom samobójców, jednak jaką w późniejszym
wieku słyszałem też kilkakrotnie już nie związaną z żadnym konkretnym
cmenatrzem ani miejscowością. Według owej opowieści, jeszcze przed pierwszą
wojną światową miał mieszkać we Wszewilkach znany szeroko zabijaka i
kazanowa. Był podobno okropnie silny i twierdził że nie boi się niczego,
nawet samego diabła. Podczas jednej z biesiad miał się założyć z koleżkami,
że nie boi się pójść na ów cmentarz wszewilkowski w środku nocy.
(Cmentarz ten szeroko był znany w przeszłości jako miejsce w którym
"straszy" - co nie powinno dziwić zważywszy że jest on miejscem kultu
i pochowunku ludzi jeszcze od pogańskich czasów.) Aby zaś udowodnić,
że faktycznie tam był, koledzy dali mu oznaczony przez siebie kołek,
aby wbił go na jeden z grobów. Po wybraniu się na ten cmentarz, ów
zabijaka jednak nie wrócił. Natychmiast więc kiedy się rozwidniło jego
koledzy pobiegli na cmentarz. Znaleźli go martwego na grobie jednego
z samobójców. Jego wbity w ów grób kołek "przypadkowo" przypinał
do tego grobu jego własny płaszcz. Potem śmierć owego odważnego
zabijaki tłumaczono jako zawał serca następujący ze strachu. Kiedy
bowiem wbił swój kołek i usiłował wstać aby wrócić do koleżków, coś
go trzymało przy ziemi. Nie widząc w ciemności co to było, oraz obawiając
się najgorszego, dostał zapewne zawału serca. Starsi ludzie kiedyś pokazywali
na owym cmentarzu wszewilkowskim jego grób, którym miał być pierwszy
w rzędzie grobów samobójców - leżąc tuż przy grobie na jakim umarł.
Morał jaki sobie wówczas powtarzano po zakończeniu owej opowieści,
to że nie ma odważnych ani silnych kiedy przychodzi do praw
tego drugiego świata. Chociaż bowiem ich działanie jest zakamuflowane
i może być tłumaczone na wiele odmiennych sposobów, w końcowym
efekcie zawsze się jednak okazuje, że prawa te istnieją i nieodwołalnie
działają.
Fot. #C2b: Prastary dąb z miejscowości Kadyny
nad Zalewem Wiślanym (niedaleko Elbląga)
.
Dąb ten liczy co
najmniej 700 lat, a najprawdopodobniej 1000 lat. Nazywa się on
"Dąb im. Jana Bażyńskiego" i jest chroniony przez polskie prawo
jako oficjalny Pomnik Przyrody. Ja pokazuję tutaj powyższy dąb
ponieważ przekrój jego pnia jest zbliżony do przekroju pnia
prastarego dębu z cmentarza we Wszewilkach. Tyle że konary dębu
we Wszewilkach rosły "wszerz", zaś konary powyższego dębu rosły
"wzwyż". Na przekór jednak że dąb we Wszewilkach był podobnego
wieku, tj. miał jakieś 700 do 1000 lat, oraz na przekór że bez
wątpliwości związany on był ze Słowiańskimi obrządkami na owym
terenie, nikt nie zadbał aby ogłosić go pomnikiem przyrody, a
po prostu pozwolono mu zmarnieć ze starości i z braku ludzkiej
opieki.
Kiedy ukończone zostały prace przy budowie
murowanego miasta Milicza, przestał być
potrzebny budulec jaki liczni robotnicy
pozyskiwali z okolic dzisiejszej "pierwszej tamy"
na Baryczy (pokazanej na zdjęciu "Fot. #D1").
Nagle więc się okazało, że istnieje tam cała wioska pełna bezrobotnych parobków.
(Wioska ta reprezentowała prapoczątki tego co dzisiaj stanowi Wszewilki-Stawczyk.)
Aby więc jakoś podtrzymywać swoją przydatność dla Milicza, ludzie zamieszkujący
ową wioskę zbudowali sobie pierwszy młyn wodny na rzece Baryczy. Młyn ten zlokalizowany
był tylko jakieś 100 metrów w kierunku północnym od dzisiejszej tamy na Baryczy
pokazanej na zdjęciu "Fot. #D1". Niezależnie od tego, że młyn ten zaczął dostarczać Miliczanom
mąki, później zaś wyrosłe na jego mące wszewilkowskie piekarnie - również i chleba,
przedsiębiorczy pierwsi mieszkańcy Wszewilek-Stawczyka wymyślili dla niego również
jeszcze jedną funkcję. Mianowicie woda spiętrzana przed jego kołem napędowym
kierowana była do odrębnego koryta, zaś po doprowadzeniu do Milicza uformowała
fosę miejską - czyli dodatkowo broniła Milicza.
W okresie poprzedzającym budowę tego młyna,
a także zaraz po jego zbudowaniu, dzisiejsza wieś Wszewilki-Stawczyk rozlokowana była
wyłącznie w jego pobliżu. Potem jednak się okazało, ze owo zlokalizowanie ma wady.
Mianowicie obszar przy owym młynie wodnym często zalewany był wiosennymi powodziami.
Z czasem przeniesiono więc centrum Wszewilek-Stawczyka na miejsce położone nieco
wyżej, tj. do opisanego już wcześniej skrzyżowania drogi przebiegającej w kierunku
północnym, a wiodącej do owego młyna, z drogą jaka przebiegała w kierunku zachód-wschód,
a jaka wiodła z Milicza do Sulmierzyc. Przy owym skrzyżowaniu zbudowano centrum
Wszewilek. Na centrum to składał się miniaturowy ryneczek owej wsi, przy którym
później stanęła wszewilkowska karczma i zajazd, a jeszcze nieco później również
wszewilkowski kościół z własnym cmentarzykiem, oraz szpichlerz i piekarnia. (Niestety, około
1875 roku, tak jak to opisałem w punkcie #C1 powyżej, przez miejsce gdzie ów ryneczek,
karczma i kosciół kiedyś stały, przetaranowała się linia kolejowa. Z kolei samo owo
centralne miejsce Wszewilek zamieniono wówczas w piaskownię z której pozyskiwano
piasek i ziemię używane do budowy nasypów kolejowych.)
Po przeniesieniu centrum Wszewilek-Stawczyka
do obszaru położonego wyżej, przy młynie na
Baryczy zamieszkiwali jedynie bezgruntowi
parobkowie którzy bezpośrednio w nim pracowali.
Lepianki tych parobków przetrwały aż do po około
1900-nego roku, kiedy to ów młyn w końcu upadł i został opuszczony. W czasach
mojej młodości, tj. w latach 1950 do 1960, ciągle po lepiankach tych można było
znaleźć dosyć dobrze widoczne tzw. "klepiska". Ja osobiście pamiętam istnienie
i położenia około 5 takich ciągle relatywnie dobrze wówczas zachowanych klepisk.
Dwa z nich znajdowały się tuż za mostkiem ceglanym przez niedawny rów
odwadniający, który przebiegał wzdłuż krawędzi dawnej doliny Baryczy. Miejsca
ich byłego położenia ciągle istnieją tam do dzisiaj, chociaż same owe klepiska
zostały zniszczone około początka lat 1960-tych. Trzy dalsze takie dobrze zachowane
"klepiska" z dawnych lepianek parobków owego starego młyna istniały przy drodze
dojazdowej już w pobliżu samego młyna. W chwili obecnej ich byłe lokacje zalane
są stawem rybnym zbudowanym tam około 1990 roku. Owe "klepiska" to po prostu
równo uklepane podłogi dawnych lepianek. Były one klepane z gliny i piasku,
czasami z dodatkiem wapna lub nawet cementu. Reszta zaś lepianek budowana
była z materiałów ulegających zniszczeniu - zwykle z tyczek, trzciny i słomy, które
oblepiane były gliną (dokładnie tak samo jak to wyjaśniam w punkcie #G2 dla
unikalnego stylu architektonicznego Wszewilek), oraz potem "gacone" ubitą
warstwa wysuszonych paproci leśnych. Po opuszczeniu lub zniszczeniu takich
lepianek, cała ich górna część ulegała zgniciu i rozproszeniu. Jedyną więc
relatywnie trwałą po nich pozostałością były owe równiutko ubite "klepiska"
na ziemi. Kiedy jako nastolatek analizowałem te klepiska, zawsze zastanawiało
mnie jak mało miejsca dawni ludzie potrzebowali na mieszkania. Klepiska
te bowiem zwykle mialy jedynie wymiary około 2.5 metra na 2.5 metra.
Czyli owe lepianki z trudem wystarczały do postawienia w nich jednego
niewielkiego łóżka, małego stołu, oraz być może jakiegoś krzesła.
Młyn wodny na Baryczy
istniał i pracował przez niemal 1000 lat. Oczywiście, w międzyczasie co
jakiś czas był przebudowywany, odbudowywany i ulepszany. Zboże było
do niego zarówno spławiane wodą, jak i dowożone lądowo. Lądowo było
ono dowożone aż dwoma drogami, mianowicie drogą od Wszewilek
(tj. drogą która zaraz po wojnie
nazywaną "drogą na tamę"), oraz jeszcze jedną drogą która dochodziła do
niego od przeciwstawnej strony Baryczy (czyli od Duchowa, Sławoszewic i
Milicza). Obie te drogi łączył razem most przez Barycz, który znajdował się
tylko kilka metrów za kołem wodnym młyna. Dzięki owemu mostowi, tamta
stara "droga na tamę" w dawnych czasach faktycznie była też jedną z dwóch
głównych dróg wyjazdowych z Milicza ku północy Polski. Jednocześnie
była ona też częścią właściwego "bursztynowego szlaku". Przez Wszewilki
przetaczały się wówczas przeładowane karawany kupieckie zdążające z
Milicza, poprzez wsie Wszewilki i Pomorsko, dalej do Cieszkowa, Zdun,
Krotoszyna, w kierunku Gniezna i potem Gdańska. Z kolei jeszcze jedna
droga wybiegająca z Milicza ku północy, przebiegała przez to co dzisiaj
stanowi ulicę Krotoszyńską Milicza, jednak potem zdążała przez centrum
wsi Stawiec, zaś dalej przez Rawicz do Poznania. (Dzisiejsza szosa z Milicza
do Cieszkowa i potem do Krotoszyna, zbudowana została relatywnie późno,
bowiem dopiero około lat 1930-tych.) Odcinek drogi który w owych dawnych
czasach łączył Milicz ze starym młynem wodnym na Baryczy, używany
jest do dzisiaj. Jest on ową drogą dojazdową z Milicza do tamy na Baryczy.
Również i przy tej starej drodze zaraz po wojnie ciągle widniało kilka "klepisk"
ze starych lepianek, a nawet zrujnowane fundamenty jednego większego
budynku.
Dopiero po 1900-nym roku
we Wszewilkach pojawił się groźny konkurent dla starego młyna. Konkurent
ten stanął bowiem tuż przy drodze wiodącej do starego młyna. Każdy więc
kto zmierzał do starego młyna, zwykle dawał za wygraną i zatrzymywał się
przy tym nowym. W rezultacie ten wszewilkowski nowoczesny konkurent
spowodował stopniową utratę klientów przez stary młyn, potem zaś jego
upadek ekonomiczny i popadnięcie w ruinę. Około 1950 roku po starym
młynie pozostały więc jedynie pogniłe fragmenty, które dawały się tylko
rozpoznać i zidentyfikować jeśli ktoś wiedział że poprzednio stał tam
młyn wodny.
Do jakiegoś 1800-nego
roku ten stary młyn wodny na Baryczy był jedynym młynem w okolicach
Milicza. Jego mąka karmiła więc nie tylko miasto Milicz, ale również
wszystkie okoliczne wsie. Dopiero po tym jak w 1797 roku spłonął stary
zamek warowny w Miliczu (po szczegóły patrz strona o mieście
Miliczu)
oraz zbudowany został nowy pałac margrabiego, fragment niepotrzebnej
już wówczas obronnej fosy miejskiej przekierowano tak aby formowała
ona ozdobną rzeczkę w przypałacowym parku. Podczas przekierowywania
owej fosy, m.in. zbudowano na niej jeszcze jeden milicki młyn wodny.
Stąd wszewilkowski młyn na Baryczy zaczął wówczas mieć swego pierwszego
konkurenta w Miliczu i utracił swój wielowiekowy monopol dopiero począwszy
od około 1800-nego roku. W jakiś czas później również kilka podmilickich
wiosek zbudowało sobie wiatraki. Zaraz po wojnie wiatraki takie ciągle istniały,
aczkolwiek już nie działały, w miejscowościach Duchowo i Stawiec. (Zaraz
po drugiej wojnie światowej Stawiec ciągle miał aż dwa takie wiatraki, oba
położone na szczycie wzgórza jakieś pół kilometra na północ od wszewilkowskich
wodociągów pokazanych na zdjęciu "Fot. #D2a".)
Wcale nie przez przypadek rudę darniową
na budowę Milicza pozyskiwano z okolicy w jakiej umiejscowiony jest silny "czakram
Ziemi". Nie przez przypadek również pierwszy prastary młyn milicki był postawiony
dokładnie w miejscu w jakim czakram ten buchał swoją energia "chi". Dawni Słowianie
byli ogromnie czuli na naturalne energie i doskonale zdawali sobie sprawę z wpływu
jaki energie te wywierają na losy ludzi i miejscowości. (To być może dołożyło swój
wkład do faktu, że Milicz zbudowany z brył rudy darniowej pozyskiwanej z okolic
tego czakramu przetrwał w dobrym stanie do dzisiaj, podczas gdy obronny zamek
Milicza zbudowany z cegły pozyskiwanej z innego miejsca, tj. dzisiejszego Stawca,
był w międzyczasie wielokrotnie niszczony i palony.) Czytelnicy którzy zechcą
dowiedzieć się więcej o energii "chi" mogą znaleźć jej naukowe opisy w początkowej
części rozdziału H z tomu 4 monografii [1/4] dostępnej nieodpłatnie za pośrednictwem
"Menu 2" i niniejszej strony internetowej (kliknij tam na link do monografii [1/4]).
Z kolei naukowe wyjaśnienia czym właściwie jest "czakram", zaprezentowane zostały
w podrozdziale I5.3 z tomu 5 owej monografii [1/4]. "Czakramy" są także skrótowo
opisane na stronie internetowej o
Koncepcie Dipolarnej Grawitacji.
Fot. #D1: Tama na Baryczy przy Wszewilkach. Od pierwszej
poprzedniczki tej tamy, czyli od prastarego młyna wodnego
Wszewilek, zaczęła się bogata historia tej wioski i jej gospodarczy związek z Miliczem.
Zdjęcie z 2003 roku. To właśnie tylko około 100 metrów na północny zachód od
pokazanej powyżej tamy, już ponad 2000 lat temu pasterze bydła
z pobliskiego grodziska Milicza zaczęli budować pierwsze schroniska
przed pogodą. Późniejsza ewolucja tych schronisk doprowadziła
z czasem do powstania dzisiejszej wsi Wszewilki-Stawczyk. To
także w pobliżu owej tamy mieści się potężny "czakram energetyczny"
jaki rządzi losami miasta Milicza i jego okolicy. Czakram ów emituje
tak silny podmuch naturalnej energii przez Chińczyków nazywanej
"chi", że jej wpływ odczuwają nawet ci najbardziej znieczuleni i
gróboskórni. (Aby odczuć energetyzujący i uspokajający przepływ
tej naturalnej energii "chi", wystarczy na chwilkę przysiąść w pobliżu
powyższej tamy, odłączyć swoje myśli od doznań wzbudzanych
przez nasze zmysły, oraz skupić swoją uwagę na naszych doznaniach
wewnętrznych - czyli jak to się nazywa "przestawić się na odbiór
energii chi".) Przykładowo, właśnie z powodu silnego przepływu
owej energii "chi", nawet w czasach mojej młodości, kiedy nikt
jeszcze nie słyszał o takich rzeczach jak energia "chi", "feng shui",
naturalne "czakramy" Ziemi, medytacje, itp., na powyższą tamę
przybywało mnóstwo ludzi tylko po to aby - jak to wówczas nazywano,
"uspokoić swoje nerwy" (dzisiaj nazywają to "medytowaniem", lub
"nasycaniem ciała naturalną energią chi"). Z powodu takiego
umiejscowienia przymilickiego czakramu Ziemi, cokolwiek dzieje
się w okolicy tej tamy, jest to jednocześnie symboliczną reprezentacją
tego co dotyka miasto Milicz i jego okolice. Ponieważ zaś przepływ
energii w owym czakramie jest sterowany losami wsi Wszewilki-Stawczyk
która z niego historycznie się wywiodła, cokolwiek przytrafia się
owej wsi, jest jednocześnie symboliczną reprezentacją tego co
potem dotyka Milicz i cały obszar rozciągający się na dziesiątki
kilometrów dookoła tego miasta. Powyższa tama położona jest
też jedynie jakieś 100 metrów na południe od miejsca, w którym
pomiędzy latami 900 a 1000 AD zbudowano pierwszy młyn wodny
miasta Milicza. Młyn ten, a także osada robotników którzy go zbudowali
i parobków którzy w nim pracowali, z czasem stworzył zaczątek
miejskiej wsi milickiej obecnie znanej jako Wszewilki-Stawczyk.
Z kolei mąka z owego młyna żywiła i wzmacniała mieszkańców
Milicza oraz jego okolic przez niemal 1000 ostatnich lat.
Pokazana tutaj tama
zbudowana była przez polskich "Junaków" około 1950 roku. Czyli w
chwili fotografowania miała ona już ponad 50 lat. Z uwagi na energetyczne
znaczenie dla Milicza tego co wokoło owej tamy się dzieje, aktualny
stan rzeczy na samej owej tamie, a także w jej okolicach, jest symbolicznym
wyrażeniem stanu rzeczy w samym Miliczu i jego okolicach.
Przed tamą pokazaną
na powyższym zdjęciu, w tym samym miejscu istniała "stara" tama
zbudowana przez Niemców wkrótce po 1900 roku. W chwili więc jej
wymiany na tamę pokazaną na powyższym zdjęciu, tamta stara tama
także miała około 50 lat. Jednak nawet tamta stara poniemiecka tama
na Baryczy nie była pierwszą tamą stojąca w tym miejscu. Począwszy
bowiem gdzieś pomiędzy około 900 a 1000 rokiem AD, jakieś 100
metrów na lewo od obiektywu aparatu wykonującego powyższe zdjęcie,
zbudowany został pierwszy młyn wodny na Baryczy. W sensie
administracyjnym przynależał on do wsi obecnie zwanej "Wszewilki-Stawczyk".
Młyn ten faktycznie był pierwszą konstrukcją jaka spiętrzała wodę
Baryczy do poziomu bliskiego temu jaki widzimy na powyższym
zdjęciu jak spiętrzany jest przez obecną tamę. Faktycznie więc
ów pierwszy młyn wodny Wszewilek-Stawczyka, był jednocześnie
pierwszą tamą na Baryczy jaka stała zaledwie około 100 metrów
na północ od tamy widniejącej na powyższym zdjęciu. Ponadto,
młyn ten rozdzielał rzekę Barycz na dwa koryta i przekierowywał jej
wodę w dwa strumienie. Jedno z owych koryt, tj. "niskie" - czyli to do którego woda
spływała z koła młyńskiego, biegło ku Miliczowi mniej więcej wzdłuż
przebiegu po jakim Barycz płynie i obecnie (aczkolwiek w znacznie
bardziej zawiły i pokręcony sposób). Tamto "niskie" koryto wbiegało
do dzisiejszego koryta Baryczy tylko jakieś 20 metrów z tyłu poza
plecami wykonującego powyższe zdjęcie. Z kolei drugie "wysokie"
koryto Baryczy, jakie odchodziło od stawu przed kołem wodnym
owego starego młyna wszewilkowskiego, biegło pradawnym korytem
Baryczy które obecnie w Miliczu znane jest pod nazwą "młynówki".
Na powyższym zdjęciu owo drugie ("spiętrzone" albo "wysokie")
koryto Baryczy przebiegało wzdłuż linii drzew widocznych za
samochodem po prawej stronie zdjęcia, czyli faktycznie przecinało
ono dokładnie prostopadle obecne koryto rzeki Barycz jakie
widoczne jest na powyższym zdjęciu. (Widoczne tu, obecne koryto
Baryczy, wykopane zostało sztucznie podczas regulacji Baryczy
następującej już po roku 1900-nym.) Owo stare "wysokie" koryto
Baryczy (tj. "młynówka") faktycznie dostarczało wody do fosy
obronnej średniowiecznego miasta Milicza. Można więc śmiało
stwierdzić, że młyn jaki przez niemal 1000 poprzednich lat stał
zaledwie jakieś 100 metrów na północ (lewo) od miejsca pokazanego
na powyższym zdjęciu, nie tylko żywił miasto Milicz, ale także
bronił je przed wrogami. Od jego losów zależne więc były losy
Milicza - co zresztą wynikało z jego położenia na czakramie
energetycznym Milicza.
Fragmenty omawianego
tutaj starego młyna wodnego na Baryczy, ciągle istniały w pobliżu pokazanej
powyżej tamy w czasach mojej młodości, tj. w latach 1950-tych do 1960-tych.
Ciągle też istniały wówczas zdziczałe drzewa owocowe jakie rosły w pobliżu
tego młyna. Dopiero około 1990-ego roku obszar owego młyna został
włączony w nowo-formowany staw rybny oraz zalany wodą. Nawet jednak
tuż przed zalaniem tego terenu, ciągle dobrze widoczna była droga dojazdowa
do młyna, jaka prowadziła z Wszewilek. (Droga ta po wojnie niesłusznie
nazywana była "drogą na tamę", chociaż w ostatnim swym fragmencie
skręcała ona na wschód ku byłemu budynkowi owego młyna, w ten sposób
oddalając się od tamy zamiast wieść ku niej.) Obecnie zapewne po młynie
tym nie ostały się już żadne ślady - aczkolwiek muszę tutaj przyznać że
podczas mojej ostatniej wizyty w Miliczu w lipcu 2004 roku nie byłem w
owym miejscu - nie sprawdziłem więc jak sprawy tam stoją. Jedyne więc
co ciągle po młynie tym być może wystaje ponad powierzchnię owego
nowo-zbudowanego stawu rybnego, to wzgórze usypane sztucznie w
widłach obu koryt Baryczy rozchodzących się od młyna. Na płaskim
wierzchołku tego wzgórza stał kiedyś dom młynarza. (Dom ten umieszczony
był na wzgórzu, aby chronić się przed wysokimi powodziami, które
podczas niektórych wiosen zalewały dolinę Baryczy. Z kolei owo
wzgórze mieściło się dokładnie w widłach na rozdrożu obu koryt
Baryczy które kiedyś rozchodziły się w dwóch kierunkach od stawu
spiętrzającego wodę dla owego młyna.)
* * *
Zauważ, że można zobaczyć powiększenie
każdej fotografii z niniejszej strony internetowej. W tym celu
wystarczy zwyczajnie kliknąć na tą fotografię. Ponadto
większość tzw. browser'ów które obecnie są w użyciu, włączając
w to populany "Internet Explorer", pozwala na
załadowanie każdej ilustracji
do swojego własnego komputera, gdzie można jej się do woli
przyglądać, gdzie daje się ją zredukować lub powiększyć,
a także gdzie ją można wydrukować za pomocą posiadanego
przez siebie software graficznego.
#D2.
Historyczne
wodociągi
z zachodniego pogranicza Wszewilek:
Kolejnym wkładem Wszewilek do kultury, gospodarki
oraz stylu życia swego regionu, były milickie wodociągi
miejskie. Zlokalizowane one były na zachodnim
pograniczu Wszewilek. Wodociągi te były bardzo
stare - podobno zbudowano je jeszcze w 19 wieku.
Zostały jednak porzucone w latach 1960-tych,
kiedy to Milicz zafundował sobie nowe wodociągi.
Jak niemal wszystko we Wszewilkach, dzisiaj
zabudowania tych starych wodociągów stanowią symbol
"niewykorzystanego potencjału" okolicznych ziem.
Przykładowo, jak pokazane tutaj zdjęcie "Fot. #D2a"
to ujawnia, były ich były teren służy obecnie jako
rodzaj nieoficjalnej zbiornicy złomu. Z kolei ich
wieża ciśnień straszy przejezdnych pustymi
oczodołami swoich okien i marnuje się bezużytecznie.
Tymczasem z wieży tej rozciąga się widok na
okolice który dosłownie zapiera dech w piersiach.
Same zaś budynki owych wodociągów posiadają
pierwszej klasy zlokalizowanie przy ruchliwej szosie
przelotowej. Gdyby więc owe byłe wodociągi z
obecnego nieoficjalnego składu złomu zamienić
np. w przydrożny zajazd i restaurację, w której
jadalnia znajdowałaby się na obrotowej platformie
w owej byłej wieży ciśnień, ludzie ustawialiby się
w kolejki aby móc tam coś zjeść i dać oczom
wypocząć na tak wspaniałych widokach.
Spożytkowanie pierwszoklasowej lokalizacji tych
byłych wodociągów na np. restaurację, wcale nie
jest jedynym sposobem na jaki mogą one być
wykorzystane dla dobra ludzi. Przykładem innego
atrakcyjnego ich zastosowania może być
zamienienie ich np. w milickie "muzeum techniki".
Wszakże częścią zwiedzania tego muzeum mogłoby
być atrakcyjne wejście na byłą wieżę ciśnień.
Taka atrakcja w Polsce bawi przecież wizytujących
wieżę z katedry we Fromborku, zaś np. w Nowej
Zelandii niemal każde miasteczko zaprasza
przybyłych do wspinania się na ich wodociągowe
wieże ciśnień. Aby wspinanie takie ułatwić, np.
wieża prastarej katedry we Fromborku specjalnie
podzielona została na cały szereg pięter. Na każdym
z owych pięter wystawione zostały najróżniejsze
eksponaty. Z kolei wieża ta jako całość użyta została
do demonstrowania najróżniejszych zjawisk związanych
z grawitacją, siłami Coriolisa (np. patrz punkt #F2 strony
free_energy_pl.htm),
itp. W rezultacie
zwiedzający Frombork stoją w długich kolejkach
aby móc do niej wejść i nacieszyć się widokami
oraz wystawami jakie wieża ta oferuje. W podobny
sposób, np. po oficjalnym oddaniu zabudowań
owych wodociągów z Wszewilek na lokum pod
muzeum Milicza, wieża owych wodociągów też
może zostać podzielona na szereg pięter, z krótkimi
schodami wiodącymi z piętra na piętro. Z kolei
na każdym z pięter można zorganizować przestrzeń
wystawową z lekkimi wagowo zaś ciekawymi
zawartościowo eksponatami do oglądania.
Prawdziwym skarbem technicznym byłych
wodociagów milickich były dwa ogromne silniki
gazowe jakie napędzały równie ogromne pompy
do pompowania wody. Ja mam nadzieję że silniki
te przetrwały do dzisiaj w kupie złomu jaka otacza
byłe wodociągi, oraz że kiedyś dadzą się one
odrestaurować. Odwiedzając bowiem najróżniejsze
muzea techniki na świecie odnotowałem, że nawet
znacznie mniej "starożytne" oraz nieporównanie
mniej ciekawe silniki spalinowe stanowią obecnie
wysoce cenione "perły" techniki, z jakich posiadania
owe muzea są ogromnie dumne - patrz zdjęcie "Fot. #D2b".
Stare zaś silniki gazowe z milickich wodociągów we
Wszewilkach były tak wspaniale skonstruowane,
że w przypadku ich wystawienia w jakimś muzeum
byłyby nieporównanie bardziej atrakcyjne od wszystkiego
co oglądałem w muzeach techniki świata. Pamiętam
bowiem do dzisiaj jakie piękno dawnych maszyn
od nich promieniowało, oraz jak interesująco i
poglądowo były one skonstruowane. Miały one
tylko po jednym cylindrze. Posiadały zapłon z
dużego odsłoniętego magneta z klinową krzywką
zapłonową. Magneto to pozostawało cały czas
dobrze widoczne, tak że obsługujący maszynista
mógł obserwować jego pracę w kolejnych stadiach
cyklu zapłonowego. Korbowód i wał korbowy tych
silników były wyraźnie widoczne, bowiem pracowały
w powietrzu zupełnie nieosłonięte - czyli inaczej niż
to ma miejsce w dzisiejszych silnikach które są
całkowicie zakryte i mają forme "czarnych skrzynek".
Każdy z silników miał też ogromne koło zamachowe,
skręcane śrubami z kilku oddzielnych segmentów.
Były prawdziwymi arcydziełami dawnej techniki
inżynierskiej. Zasilanie w paliwo (tj. w gaz miejski)
następowało w nich poprzez unikalne kwadratowe
worki z gumy, jakie pełniły funkcje dzisiejszych
gaźników. Podczas ich działania worki te tętniły
jak pracujące serca, tj. cyklicznie rozdmuchiwane
były gazem, poczym gaz ten wsysany był z nich
do cylindrów, zaś worki te się kurczyły. Faktycznie
to działanie owych maszyn mi osobiście przypominało
wypełnianie funkcji życiowych przez jakieś ogromne,
tajemnicze, żywe stworzenie, a nie przez maszynę.
Kiedykolwiek miałem okazję obserwować je podczas
pracy, zawsze ogromnie mnie fascynowały. Na ich
wyglądzie i podzespołach dzisiaj można więc by było
uczyć młodą generację zasad działania silników
spalinowych, oraz historycznej ewolucji ich
podzespołów składowych. Jeśli ocalały do dzisiaj,
moim osobistym zdaniem powinny być odrestaurowane
i wystawione w milickim muzeum. Stanowią bowiem
przecenne perły techniki.
* * *
Mi osobiście stare wodociągi z Wszewilek
uświadomiły jedną szokującą prawdę życiową,
która z czasem weszła w skład postępowej
i moralnej filozofii
totalizmu.
Prawda ta stwierdza, że "ci co pracują
głośno i w sposób rzucający się w oczy
faktycznie są niekompetentni, zaś wyniki
ich działań są mizerne. Ludzie naprawdę
wydajni i fachowi zawsze pracują cicho,
niepozornie, oraz w sposób przez nikogo
niemal nie odnotowany."
Działanie tej prawdy moralnej odkryłem
właśnie w wodociągach z Wszewilek,
kiedy byłem jeszcze małym chłopcem.
Mój ociec pracował wówczas w tych
wodociągach jako mechanik obsługujący
owe ogromne motory i pompy. A ich obsługa
była trudna, bowiem jak wszystkie stare
maszyny miały one swoje "dusze" i swoje
zadziorne "osobowości". Przykładowo
okazywały "humory", były bardzo "narowiste"
i często poddawały się one "nastrojom".
Trzeba było je znać doskonale aby móc
je uruchomić i potem utrzymać w działaniu.
(Mimo swego ogromu, silniki te uruchamiane
były ręcznie korbami, tak jak pierwsze
samochody. Ciekawe czy czytelnik wie,
że nawet po drugiej wojnie światowej samochody
ciągle zapalane były ręcznie poprzez zakręcenie
korby rozruchowej która sprzęgana była z ich
wałami korbowymi. Dzisiejsze rozruszniki weszły
do powszechnego użycia dopiero w latach 1960-tych.)
Otóż pewnej niedzieli ktoś szczególnie ważny
w maleńkim Miliczu utknął wówczas w łazience
pokryty mydłem. Woda bowiem na wieży
omawianych tutaj wodociągów się skończyła,
zaś oba motory z pompami właśnie stały.
Ów ważny człowiek zadzwonił więc do szefa
wodociągów, aby ten spowodował puszczenie
więcej wody do miejskiej sieci. Ponieważ zaś
był to ktoś bardzo ważny, ówczesny szef
wodociągów wezwał natychmiast wszystkich
mechaników mieszkających w pobliżu, aby
uruchomili silniki i napompowali nowej wody
do wieży ciśnień. Jednak oba stare i "narowiste"
silniki wcale nie miały wówczas "nastroju" do
pracy na rzecz owej dużej ryby z Milicza
(była wszakże niedziela) i nie dały się zapalić.
Po jakiejś godzinie bezowocnych prób ich
zapalenia, w końcu posłano po mojego ojca
do Wszewilek-Stawczyka. Ojciec wziął mnie
ze sobą, bo była niedziela zaś on pojechał
do wodociągów jedynie aby zapalić owe silniki.
Kiedy weszliśmy z ojcem do hali wodociągów
uderzyło mnie iż wokół jednej z maszyn biegała
cała chmara krzykliwych ludzi, zaś hala wodociągów
wygląda jak duża ruchliwa fabryka podczas
masowej produkcji. (Typowo kiedy odwiedzałem
ojca w czasie jego pracy, był on jedyną osobą
w całych owych wodociągach.)
Mój ojciec wszedł do środka
niemal niedostrzeżony w panującym tam tumulcie.
Podszedł do drugiego z motorów, wokół którego
nikt właśnie nie biegał, położył jedną rękę na
krzywce jego iskrownika zapłonu, drugą ręką
z czuciem popchnął korbę rozruchową, zaś silnik
zagadał. Cicho, spokojnie, bez wiatru. Rozkrzyczana
chmara ludzi rzuciła się więc do obsługi motoru
i pompy które właśnie zaczęły pracować. Wówczas
mój ojciec równie skromnie i cicho poklepał cylinder
drugiego motoru, coś tam przestawił w iskrowniku,
popchnął korbę rozruchową i drugi motor także
zagadał. Wszystko niepozornie, cicho, szybko
i bez wiatru, aczkolwiek szokująco efektywnie.
Ten niepozorny sposób pracy fachowców
naprawdę efektywnych i wydajnych utknął mi
na zawsze w pamięci. Teraz więc już wiem,
że aby rozpoznać tego kto pracuje naprawdę
wydajnie i czyj wkład naprawdę się liczy - chociaż
zazwyczaj niemal go nie widać w tłumie, wcale
nie należy poszukiwać po tym ile hałasu ten ktoś
czyni czy ile wiatru wzbudza on swoim bieganiem.
Raczej, zgodnie z tym co stwierdza
biblia
w Ewangelii wg św. Mateusza, 7:16 i 7:20,
należy pamiętać że "po owocach go poznacie".
Jednym z następstw opisywanego powyżej zdarzenia
było, że szybko potem Milicz podjął budowę nowych
wodociągów. Po ich zbudowaniu miejscowe grube
ryby nie ryzykowały już utknięcia w łazienkach
z oczami pokrytymi mydłem którego nie byłoby
czym zmyć.
Fot. #D2a: Znak rozpoznawczy początka Wszewilek,
czyli byłe milickie wodociągi miejskie straszące
obecnie przejezdnych pustymi oczodołami swojej
opuszczonej wieży ciśnień.
(Zdjęcie wykonane w lipcu 2004 roku.)
Wodociągi te umiejscowione zostały przy
zachodnim skraju wsi Wszewilki. Były one napędzane
dwoma ogromnymi i bardzo starymi silnikami gazowymi (tj.
silnikami w których paliwem był gaz wytwarzany w milickiej
gazowni). Woda w nich pompowana była na widoczną na powyższym
zdjęciu architektonicznie bardzo elegancką wieżę, z której
wyglądu byłoby dumne praktycznie każde miasto na świecie.
Z wieży tej pod naturalnym ciśnieniem grawitacyjnym woda ta
rozpływała się po całym Miliczu. Jednak około 1960 roku
wodociągi te zastąpione zostały nowymi (pracującymi już bez
wieży ciśnień). Zamiast jednak byłe budynki wodociągów
przeznaczyć na coś pożytecznego, np. na milickie "muzeum
starej techniki", ówczesne władze Milicza pozwoliły aby od
owego czasu byłe zabudowania tych historycznych wodociągów
po prostu niszczały.
Fot. #D2b: Mały stary silnik gazowy, który stanowi
dumę muzeum miasta Invercargill w Nowej Zelandii.
Sfotografowany w dniu 12 marca 2006
roku. Silnik ten jednak wygląda bardzo mizernie
jeśli porównać go do dwóch wspaniałych,
ogromnych, prastarych
silników gazowych jakie kiedyś znajdowały się w
wodociągach miejskich Milicza z początka wsi
Wszewilki. Owe silniki gazowe z Wszewilek obecnie
byłyby perłą i ozdobą najbardziej ekskluzywnych
muzeów na świecie. Niestety, typowo po polsku,
pozwolono im zmarnieć na deszczu i zerdzewieć
do nicości. Budynki zaś starych wodociągów miejskich
Milicza, w których one kiedyś stały, obecnie też się
marnują i zwolna popadają w ruinę. Jednocześnie
zaś aż się prosi aby Milicz zorganizował sobie gdzieś
muzeum z prawdziwego zdarzenia.
Wszewilki to ogromnie
stara miejscowość. Praktycznie jest ona tak stara jak "szlak bursztynowy"
który obok nich przebiegał. Z kolei w aż tak starych miejscach, zawsze
istnieje sporo starych skarbów poukrywanych przy różnych okazjach.
Część z owych skarbów już została odnaleziona - tak jak przykładowo
ów skarb ze starego dęba na byłym Słowiańskim (poniemieckim)
cmentarzu z Wszewilek, opisanym poprzednio w podpisie pod
zdjęciem "Fot. #C2a". Inne skarby Wszewilek ciągle jednak odczekują
na swoich odkrywców.
Ostatnią okazją
podczas której nastąpiło masowe ukrywanie skarbów w lasach
i na polach otaczających Wszewilki, był koniec drugiej wojny
światowej. Kiedy wojska radzieckie zbliżały się do Wszewilek,
miejscowi rolnicy niemieccy nie chcieli pozostawić Rosjanom
swojego co cenniejszego dobytku. Ukrywali więc najbardziej wartościowe
przedmioty z owego dobytku poprzez jego masowe zakopywanie
w lesie i po polach. Większość z zakopanych wówczas rzeczy zapewne
ciągle tam zalega aż do dzisiaj, chociaż jakąś ich część co bardziej
detektywistycznie nastawieni miejscowi zdołali odnaleźć i odkopać.
Jednym z szerzej
opowiadanych przypadków "znalezienia" takiego poniemieckiego
"skarbu" o jakim słyszałem w czasach swojej młodości, był skarb
z okolic Dziadkowa. (Dziadków to inna wieś położona relatywnie niedaleko
od Wszewilek.) W jakiś czas po wojnie do jednego z miejscowych
rolników przybyli tam "turyści" z Niemiec i upraszali się o pozwolenie
zanocowania w gospodarstwie. W nocy jednak gospodarze odnotowali,
że owi "turyści" coś manipulują przy starym (poniemieckim) drzewie
owocowym w sadzie. Gospodarz "wyprosił" więc owych "turystów" ze
swego domu, zaś po ich odejściu zciął on owo stare drzewo owocowe.
Po jego rozłupaniu okazało się iż w miąszu drzewa zarosły był cały
rulon złotych monet. Oczywiście w chwili obecnej moralna strona
całego tego zdarzenia może i powinna być debatowana - wszakże
owi niby turyści prawdopodobnie byli legalnymi właścicielami tamtego
"skarbu" (chyba że wcześniej zrabowali go od kogoś innego). Jedynie
więc przybyli aby sobie odebrać to co zapewne do nich należało.
Jednak w czasach zaraz po wojnie, kiedy świeżo w pamięci ludzie
mieli rozstrzeliwania, łapanki, oraz niemieckie obozy koncentracyjne,
na owe sprawy patrzyło się zupełnie inaczej.
Nawet jeszcze bardziej
moralnie kwestionowalny był "skarb" z wszewilkowskiej leśniczówki. Zaraz
po wojnie istniała stara leśniczówka zlokalizowana jakieś pół kilometra od
wschodniej krawędzi Wszewilek-Stawczyka, przy starej (oryginalnej) piaszczystej
drodze która kiedyś prowadziła z Wszewilek do Godnowa. W leśniczówce
tej pozostała staruszka-autochtonka, która uważała się za Polkę, nie uciekła
więc pod koniec wojny z innymi Niemcami w głąb Niemiec. Jednak krótko
po wyzwoleniu, w okresie bezprawia jaki wówczas zapanował, została ona
zamordowana przez bandę maruderów z rosyjskiej armii, zaś leśniczówka
wraz z jej zwłokami została spalona. Jako młody chłopiec często przechodziłem
przez ruiny owej leśniczówki w drodze na grzyby. Czasami bawiliśmy się tam
też z kolegami. Jedyne co po leśniczówce owej wówczas ciągle pozostawało
to kupa osmolonych gruzów, studnia, drzewa owocowe, oraz niezwykle dorodne
lipy. Często zaglądaliśmy do tej studni i nawet pamiętam że z jej wody wystawała
wówczas dosyć długa tyczka. Kiedy jako uczeń szkoły podstawowej brałem
udział w "chodzeniu za stonką", nasza grupa zwykle odpoczywała w cieniu
lip rosnących wokół owej spalonej leśniczówki. Podczas jednego z owych
odpoczynków któryś ze starszych mieszkańców wioski opowiadał, że
niedawno do jego domu przyszedł rosyjski "turysta" ubrany po cywilnemu.
Za zapłatą poprosił aby rolnik ten zaprowadził go do tamtej leśniczówki,
bo ów "turysta" zapomniał gdzie ona dokładnie się znajduje. Po dotarciu
na miejsce, ów niby turysta poszedł wprost do owej studni i wyciągnął
z niej tamtą długą tyczkę która wystawała z wody. Na końcu tyczki przywiązana
była paczuszka którą ów niby turysta oderwał, poczym szybko zniknął w
pobliskim lesie. Dopiero wówczas ów rolnik z Wszewilek się zorientował,
że tamten Rosjanin musiał być uczestnikiem owej bandy maruderów
która zamordowała staruszkę-autochtonkę i spaliła leśniczówkę z jej
zwłokami. Z kolei "skarb" który przez wiele lat czekał w owej studni
przywiązany do końca tyczki, zapewne był łupem który owa banda
wymusiła od tamtej staruszki tuż przedtem zanim ją zamordowała.
Jak powyższe wskazuje, zaraz po wojnie wcale nie było bezpieczne
zamieszkiwanie w osamotnionych domach. (Moi rodzice również mieszkali
w takim samotnym domu oddalonym od reszty wioski - stąd ich również
zaatakowała banda rosyjskich maruderów, co opisałem w punkcie #J1
poniżej.)
Jednym ze źródeł
dzisiejszych skarbów Wszewilek były owe słynne targi i jarmarki
jakie kiedyś odbywały się na miniaturowym ryneczku tej wsi. Na
jarmarki te zjeżdżali się kupcy i handlarze z praktycznie całego
obszaru dzisiejszej Polski, wschodnich Niemiec, Czech, a nawet
z Białorusi. Przez okres targu czy jarmarku koczowali oni po obu poboczach drogi
która kiedyś wiodła od owego ryneczku do starego młyna wodnego
na Baryczy. Podczas owego koczowania, niektórzy z nich gubili monety.
Wiele z owych prastarych monet ciągle zawartych jest w glebie pól
otaczających ową drogę (m.in. w glebie pola mojego ojca). Pamiętam
że podczas orki mój ojciec relatywnie często znajdował na swoim
polu bardzo stare monety. Monety te, w nieświadomości ich historycznej
wartości, ja potem handlowałem z kolegami za jakieś rupiecie, lub
przegrywałem z nimi w różne gry. Niezależnie od pola mojego ojca,
takie stare monety znajdowałem też po przeciwnej stronie owej prastarej
drogi, w miejscu gdzie dzisiaj znajduje się boisko sportowe Wszewilek,
a które dawniej także było obszarem koczowania owych jarmarcznych
handlarzy.
Wszewilki posiadały także
dwa bardzo stare zabudowania, w okolicach których tradycyjnie należy
spodziewać się ukrywania skrbów. Były to prastary młyn oraz równie stara
karczma. W przypadku młyna folklor ludowy stwierdza, że jego właściciele
byli ogromnie zamożni. Obawiając się jednak bandytów, posiadane
oszczędności zakopywali w znanym sobie miejscu - zwykle niedaleko swego
młyna. Założę się więc, że magnetyczne przeszukanie okolic owego młyna
przyniosłoby interesujące rezultaty. Z kolei w przypadku karczmy folklor ludowy
stwierdza, że co bardziej ostrożni podróżni zwykli raczej zakopywać przewożone
kosztowności niedaleko od niej, niż ryzykować że po upiciu się stracą je dla jakiegoś
miejscowego spryciaża. Dlatego w przypadku prastarej karczmy z Wszewilek,
w jej bliskości również można się spodziewać interesujących wyników ewentualnych
magnetycznych poszukiwań. Szczególnie że ciągle nieporuszona jest ziemia
począwszy od placyku położonego za ową karczmą, na jakim kiedyś podróżni
pozostawiali swoje wozy i konie, aż po całą północną drogę wlotową do Wszewilek,
wiodącą z północy Polski, przez obecne Pomorsko, aż do zabudowań owej
karczmy i dalej poprzez młyn wodny na Baryczy i most owego młyna, aż do
bram Milicza.
Folklor mówiony Milicza
stwierdzał, że w czasach "bursztynowego szlaku" gęste lasy otaczające to
miasto czasami dawały siedliska dla różnych bandytów. Zanim miejscowe
władze zdołały się nimi uporać, bandyci ci zwykle zdążyli już zrabować szereg
karawan kupieckich i przejezdnych podróżnych. Z kolei zdobycz z owych rabunków
najczęściej ukrywali oni poprzez zakopywanie w co bardziej znaczących miejscach.
Zapewne więc spora część owych skarbów pozostaje zakopana do dzisiaj.
Na większość z nich składają się prawdopodobnie wyroby z bursztynu,
których nie daje się wykryć indukcyjnymi detektorami metalu. Jak też opisałem
we wstępie do strony o mieście
Miliczu,
faktycznie też ktoś z rodziny jednego z moich kolegów klasowych odkrył
kiedyś taki starożytny bursztynowy skarb. Jestem jednak gotów się założyć
że w taki sam sposób w niezbyt dużej odległości od Milicza i Wszewilek
ukrywane też były skarby składające się nie tylko z bursztynu, ale także
z przedmiotów wykonanych z najróżniejszych metali.
Ponieważ Wszewilki
położone są tak blisko Milicza, wszystkie skarby jakie opisałem w
punkcie #C30 odrębnej strony o mieście
Miliczu,
faktycznie znajdują się również w pobliżu Wszewilek.
Część #E:
Materiał dowodowy na dziwne przesladowania Wszewilek w przeszłości:
Aczkolwiek narazie może być to trudne do
zrozumienia i zaakceptowania, wygląda na
to, że istnieje rodzaj szatańskiego spisku
przeciwko Wszewilkom. Spisek ten realizuje
ta sama mroczna moc, która nieustannie
sabotażuje niniejsze strony internetowe o
Wszewilkach oraz stara się powstrzymać
ludzi przed czytaniem owych stron poprzez
wywijanie najróżniejszych "tricków". Owa
mroczna moc najwyraźniej stara się zniszczyć
wszelkie źródła informacji na temat ogromnie
budującej moralnie historii i przeszłości
Wszewilek. Niezwykłym jest przy tym, że
owymi szatańskimi istotami prześladującymi
nikomu nic nie winną wieś Wszewilki, są
te same istoty które w średniowieczu
nazywane były "diabłami", zaś w dzisiejszych
czasach nazywane są
"UFOnautami".
Osobiście zachodzę w głowę i nie mogę
zrozumieć, dlaczego i w jaki sposób
wieś Wszewilki podpadła UFOnautom.
Jeśli przeanalizować historyczne
losy Wszewilek, wówczas rzuca się w oczy bardzo wyraźny wzór jaki zdaje
się prześladować ową wioskę. Generalnie rzecz biorąc, wzór ten polega na
tym, że w wyniku najróżniejszych niby "losowych zdarzeń" systematycznie
niszczone są wszystkie źródła informacji na temat budującej moralnie przeszłości
Wszewilek. Z kolei, jak to opisałem w rozdziale VB z tomu 17 monografii
[1/4], taki właśnie wzór czyichś prześladowań jest charakterystyczny dla
"podpadnięcia" UFOnautom którzy dramatycznie górują nad ludźmi techniką
i inteligencją. Przykładowo, moim zdaniem wcale nie jest przypadkiem,
że mały ryneczek który kiedyś istniał w samym centrum historycznych
Wszewilek, został kiedyś wymazany z mapy tratującą wszystko linią kolejową.
Jeśli bowiem przeanalizuje się na mapie przebieg owej linii kolejowej,
ktoś celowo tak go zdeformował, aby kolej przetaranowała się właśnie
przez ten ryneczek dawnych Wszewilek i zburzyła pradawny katolicki
kościółek wraz z innymi budynkami które tam stały. Gdyby też nie to
celowe wymuszenie odchylenia prostego przebiegu linii kolejowej,
linia ta faktycznie przeszłaby poza Wszewilkami, jakieś pół kilometra
na wschód od owej wioski. To z kolei miałoby takie następstwo,
że do dzisiaj przetrwałby historyczny ryneczek Wszewilek z pradawnym
katolickim kościołkiem i innymi budynkami publicznymi tej wioski,
zbudowanymi z bloków tej samej rudy darniowej z której kiedyś
wzniesione były mury obronne i pierwsze kościoły Milicza. Ktoś
jednak się uparł, aby z premedytacją poprowadzić kolej właśnie przez
samo centrum tej wioski, w ten sposób niszcząc historyczne korzenie
Wszewilek. Moim zdaniem wcale nie jest też przypadkiem, że obszar
czakramu energetycznego przy starym młynie wodnym na Baryczy,
w którym dzisiejsze Wszewilki kiedyś się narodziły, obecnie jest zalany
wodą. Nie będę już rozpaczał o stanie miejsca dawnego kultu słowiańskiego
(tj. o wszewilkowskim dawnym cmentarzu), będacym obecnie rodzajem
"tabu" dla potomków tych samych Słowian którzy w miejscu tym kiedyś
realizowali swoje pogańskie rytuały. Moim osobistym zdaniem, na przekór
że w niszczeniu źródeł informacji na temat historii Wszewilek pozornie
zdaje się brać udział wyłącznie szereg "zbiegów okoliczności", faktycznie
istnieje wysoka regularność w owych niby zbiegach. Regularność ta sugeruje,
że tak naprawdę to jakaś szatańska siła projektuje co i jak ma się przytrafić
aby systematycznie wyniszczać ślady historii Wszewilek, a jedynie potem
niszczenia tego dokonuje ona w taki sposób, aby wygladało to na
"przypadkowe zbiegi niekorzystnych okoliczności".
Niezwykłością wsi Wszewilki
jest, że przez szereg dziwnych "zbiegów okoliczności" udało się dla nich
zidentyfikować i opisać dowody, że UFOnauci nieustannie niszczą wiedzę
na temat historii tej wioski. Co ciekawsze, ciągle nawet obecnie czytelnik
jest w stanie osobiście zweryfikować te dowody, bowiem do dzisiaj pozostają
po nich doskonale widoczne ślady. Czytelnik może więc na mapie odnotować
złośliwie wypaczony przebieg linii kolejowej która stratowała miniaturowy
ryneczek Wszewilek, może pojechać na miejsce i na własne oczy zobaczyć
doły wykopane w miejscach gdzie kiedyś stał kościół, karczma, oraz inne
budynki publiczne z ryneczka Wszewilek, może porozmawiać ze starszymi
miejscowymi, którzy ciągle będą zapewne pamiętali pozostałości dawnego
młyna wodnego przy Baryczy (tj. pozostałości obu rozgałęziających się od
młyna starych kanałów Baryczy: wysokiego i niskiego, resztek koła wodnego
i zastaw, wzgórza na którym kiedyś stał dom młynarza, oraz drzewek
owocowych które kiedyś rosły wokół młyna), może sprawdzić przebiegi
dawnych dróg przez tą wioskę zanim nowo-wytyczone drogi zniszczyły
jej oryginalną zabudowę, itd., itp. (Faktycznie, to na stronie internetowej
"Wszewilki-2006"
opisany jest sposób (i okazja) na jaki można sobie dokłądnie pooglądać
na własne oczy owe poniszczone budynki publiczne Wszewilek oraz wymazaną
z pamięci ludzkiej historię owej wioski.) Z kolei poprzez uświadomienie sobie
szatańskiego procesu ukrywania przeszłości, który UFOnauci zrealizowali
na Wszewilkach, czytelnik zacznie mieć rozeznanie jakiego rodzaju proces
ukrywania historii ludzkości jest bez przerwy prowadzony na Ziemi przez
tych zawziętych wrogów ludzkości. To z kolei pozwoli mu zrozumieć, jak
niewiele ludzkość faktycznie wie na temat swojej prawdziwej historii, na
temat pochodzenia i znaczenia np. piramid oraz innych prastarych budowli
badanych i opisywanych m.in. przez Ericha von Däniken, na temat dziwnych
śladów które ciągle do dzisiaj pozostały po poprzedniej cywilizacji technicznej
na Ziemi zniszczonej dokumentnie przez UFOnautów około 12.5 tysięcy
lat temu, na temat Atlantydy, na temat faktycznego
pochodzenia człowieka,
itp., itd.
Istnieje cały szereg faktów
jakie potwierdzają, że wieś Wszewilki podpadła jakoś UFOnautom, oraz
że owi UFOnauci swoimi przebieglymi manipulacjami niszczą źródła
informacji na temat przeszłości Wszewilek. Oto najważniejsze z owych faktów:
1. Nieustanne indukowanie
we Wszewilkach zdarzeń jakie niszczą źródła informacji na temat pokojowej,
wolnej, konstruktywnej i moralnej przeszłości tej wioski. Przykładami
takich zdarzeń są: (a) opisywane już poprzednio takie zaprojektowanie
przebiegu kolei żelaznej, aby kolej ta przetaranowała się przez historyczny
ryneczek z centrum dawnych Wszewilek, (b) zburzenie i dokumentne usunięcie
(wraz z fundamentami i piwnicami) historycznego kościółka katolickiego oraz
starej karczmy, które kiedyś stały na obrzeżach owego starego ryneczka Wszewilek,
(c) wytyczenie po 1875 roku nowego przebiegu głównej drogi przez tą wieś,
co wymusiło stopniowe wyniszczenie wszystkich starych zabudowań które
kiedyś istniały wzdłuż starej drogi głównej, (d) zbudowanie stawu rybnego
około 1990 roku, który zalał miejsca w jakich Wszewilki oryginalnie się
narodziły oraz zalał pozostałości po prastarym i historycznie pierwszym
młynie wodnym na Baryczy przy Wszewilkach, (e) zdewastowanie starego
cmentarza po-słowiańskiego we Wszewilkach.
Jak złośliwie została zaprojektowana
linia kolejowa taranująca miniaturowy ryneczek Wszewilek, zobaczyć to można na
mapie dostępnej poprzez stronę internetową
www.milicz.pl/turystyka/mapa/
(po kliknięciu na link wywołujący tą stronę należy wybrać tam miejscowość
Wszewilki z okienka "Mapa" - a dopiero wówczas pokaże się
mapa okolic Wszewilek). Na mapie tej widoczny jest złośliwie zagięty
przebieg linii kolejowej, która w 1875 roku została poprowadzona
celowo w taki sposób aby staranowała ona miniaturowy ryneczek
Wszewilek. Potrzeba było sporo szatańskiej złośliwości aby zupełnie
bez powodów zniszczyć całe historyczne centrum tej wsi. W jakieś 120
lat później, czyli około roku 1990, przy Wszewilkach uformowano ogromne
stawy które zniszczyły ostatni obiekt z przeszłości Wszewilek, czyli
pozostałości ponad 1000-letniego młyna wodnego na Baryczy.
(A przecież na fundamentach tego młyna wyrosła właśnie historyczna
wieś Wszewilki.) W ten sposób dokumentnie wydeletowana została cała
wiedza na temat wysoce moralnej przeszłości Wszewilek, która wyjaśniała
niezwykłość karmy zgromadzonej przez tą unikalną miejscowość.
2.
Wybiorcze spowodowanie raptownych śmierci praktycznie
wszystkich autochtonów którzy po wojnie pozostali
we Wszewilkach i którzy mogli przekazać innym
wiedzę na temat historii tej wioski. Owi "autochtoni"
to Polacy, którzy mieszkali w Niemczech aż do zakończenia
drugiej wojny, oraz którzy nie uciekli w głąb Niemiec
przed nacierającą armią radziecką pod koniec wojny.
Pierwsza z tych autochtonów, kobieta mieszkająca mniej-więcej
w środku długości Wszewilek, została zastrzelona przez Rosjan już w dniu
"bitwy o Milicz"
podczas wyzwalania tego miasta. Kolejnych czterech z nich zostało zamordowanych
w swoich domach zaś ich zwłoki zostały spalone razem z ich domami
w czasach chaosu i bezprawia które zapanowały zaraz po wyzwoleniu.
Ostatni, szósty z wszewilkowskich autochtonów, niejaki Waloha (którego
ja pamiętam do dzisiaj), w jakis czas po wyzwoleniu niespodziewanie
"skręcił sobie kark" jadąc na rowerze po głównej i już wówczas wyasfaltowanej
(a stąd równiutkiej jak stół) szosie przebiegajacej koło Stawca. Wypadki
drogowe się zdarzają i zapewne nie byłoby i w tym wypadku nic podejrzanego,
gdyby nie miejsce w jakim się on przytrafił. Oglądałem kiedyś to miejsce
i zaskoczyło mnie że biedny Waloha jakoby "skręcił sobie kark" zjeżdzając
z pobocza szosy które wznosiło się jedynie na około jeden metr ponad
poziomem otaczającego pola. Ja zaś pamiętam jak przekoziołkowałem
się wraz z rowerem z nasypu kolejowego przy moście na Baryczy (niemal
10 metrów wysokości) i jedynie troche się podrapałem.
3.
Zniszczenie archiwów Wszewilek. Wszystkie archiwa
pisane na temat Wszewilek uległy zniszczeniu w trakcie
wyzwalania. Ciekawe jednak, że oprócz owych archiwow
praktycznie niemal nic innego nie zostało zniszczone.
4.
Psychoza dewastowania wszystkiego
co ma wartość historyczną. W swoich zamorskich wędrówkach nie spotkałem dotąd
żadnego innego miejsca na świecie, w którym niszczenie wszystkiego co ma wartość
historyczną dokonywane byłoby z równym entuzjazmem jak to czynione jest na Wszewilkach
i w Miliczu. Faktycznie to inne miejscowości na świecie otaczają swoje zabytki
i antyki ogromną pieczołowitością. Przykładowo w Nowej Zelandii nawet bardzo małe
miejscowości (poniżej 1000 mieszkanców, czyli o wielkości dzisiejszych Wszewilek)
też posiadają swoje własne muzea, czasami wyposażone równie bogato w eksponaty,
jak muzea w Warszawie czy Wrocławiu. Każdy też budynek o wieku powyżej 100 lat
staje się tam historycznym zabytkiem i chroniony jest prawem. (Oczywiście Wszewilki
nie tylko że nie posiadają własnego muzeum, ale wręcz uważałyby pomysł jego posiadania
za niemal wariacki. Każdy też co starszy budynek jest w nich systematycznie niszczony.
Z kolei Milicz, na przekór swoich około 30 000 mieszkańców, jak dotąd zdołał się zdobyć
jedynie na ubogą "Izbę Regionalną" która praktycznie nie posiada niemal żadnych
historycznych eksponatów, poza szeregiem papierowych plansz.) Jedynie na niniejszej
stronie internetowej, oraz na stronie internetowej o
Miliczu,
opisane jest jak we Wszewilkach i Miliczu już po drugiej wojnie światowej zdewastowane
zostały celowo, lub nic nie uczyniono aby powstrzymać ich zniszczenie, następujące
zabytki o ogromnej wartości historycznej: (1) stary prasłowiański dąb we Wszewilkach -
zasługujący wiekiem i znaczeniem aby stał się pomnikiem przyrody, (2) stary
cmentarz po-Słowiański z Wszewilek, (3) resztki historycznie ogromnie zabytkowego
młyna wodnego liczącego około 1000 lat, a znajdującego się w pobliżu obecnej tamy
na Baryczy, (4) klepiska ze starych lepianek istniejących kiedyś wzdluż drogi do młyna
wodnego na Baryczy, (5) prastare zabudowania gospodarcze istniejące na Wszewilkach
w miejscowym stylu który najprawdopodobniej dostarczył inspiracji do światowego stylu
architektonicznego nazywanego obecnie "tudor" (po polsku "mur pruski"),
(6) zabytkowe wiatraki w Stawcu i Duchowie
(istniejące do około 1960 roku), (7) bramę wjazdową do pałacu margrabiego, która to brama
zawierala w sobie budulec z resztek milickich murow obronnych, (8) "anielski kamień"
spod kościoła Św. Anny, który posiadał ogromną wartość zabytkową i folklorystyczną,
(9) co najmniej średniowieczne (jeśli nie starsze) groby wymurowane z rudy darniowej
odkryte przypadkowo przy kościele
Św. Andrzeja Boboli
w Miliczu, (10) grobowiec margrabiego koło pałacu w Miliczu, (11) stare
grobowce przy kościele w Trzebicku, (12) podziemne tunele pod Miliczem,
(13) stare wodociągi milickie wraz z ich historycznymi silnikami gazowymi i pompami,
(14) bogato zaopatrzone w eksponaty niewielkie muzeum w szkole podstawowej nr 1
w Miliczu, oraz kilka innych. A wykaz ten zawiera jedynie te zabytki i antyki o jakich
jest mi wiadomym aż w dalekiej Nowej Zelandii. Ile zaś dalszych zabytków i antyków
zostało zniszczonych we Wszewilkach i Miliczu w taki sposób że ja o tym się nie dowiedziałem.
Moim osobistym zdaniem, taka psychoza niszczenia nie jest zachowaniem normalnym,
a musiała zostać na mieszkanców Milicza i Wszewilek narzucona metodami sugestii
po-hipnotycznych i telepatycznych. Wszakże każdy mieszkaniec Milicza i Wszewilek
jest systematycznie uprowadzany do UFO - co można łatwo sprawdzić, ponieważ
każdy z nich posiada na nodze ową szczególną bliznę powstająca po wprowadzeniu
do kości piszczelowej ich nogi implantu identyfikacyjnego opisanego w podrozdziale
U3.1 z tomu 15 monografii [1/4] (fotografia owej unikalnej blizny pokazana jest na
pierwszym zdjęciu ze strony internetowej
ufo_pl.htm).
Jest więc niemal pewnym, że podczas owych uprowadzeń UFOnauci programują
hipnotycznie mieszkańców Milicza i Wszewilek w rodzaj jakiegoś silnego obrzydzenia
i awersji do wszystkiego co stare i historyczne. (Owo zaprogramowanie można
zresztą sprawdzić i potwierdzić poprzez przebadanie reakcji mieszkanców Milicza
i Wszewilek na widok antyków i starych budynków.)
6.
"Królewicz i żebrak" - czyli szokująca nierówność
w potraktowaniu dwóch części historycznie tej samej wioski.
Jeszcze jednym faktem dowodzącym nieustającego do dzisiaj
skrytego prześladowania Wszewilek-Stawczyka, jest
ogromna nierówność i niesprawiedliwość z jakimi
traktowane są do dzisiaj dwie części kiedyś stanowiące
jedną i tą samą wioskę. Części te to obecne Wszewilki,
oraz obecne Wszewilki-Stawczyk. Kiedyś były one jedną
wioskę. Dopiero zbudowanie linii kolejowej i zniszczenie
historycznego ryneczka Wszewilek rozdzieliło je na dwie
wioski. Nierówność tego potraktowania sama rzuca się
w oczy jeśli ktoś przejdzie się po owych wioskach. Idąc
przez Wszewilki, czyli przez bliższą do Milicza z tych
dwóch wiosek, w oczy się rzuca doskonała droga bita,
obecność chodnika, wodociągów, kanalizacji, uporządkowanych
poboczy drogi, wyraźnych oznakowań, itd., itp. Znaczy
Wszewilki do dzisiaj traktowane są jak "królewicz". Idąc
jednak nieco dalej, wchodzi się do Wszewilek-Stawczyka,
które są właśnie ową historycznie prześladowaną częścią,
czyli tą w jakiej narodził się
totalizm.
Tutaj nagle wszystko drastycznie się zmienia. Chodnik
zanika, trzy główne drogi przy których mieszczą się
zabudowania Wszewilek-Stawczyka ciągle pozostają
piaszczyste i bez chodnika, wszędzie pełno dołów
pozarastanych krzakami, nie widać wodociągów, oznaczenia
stają się nieczytelne i zaniedbane, itd., itp. Jednym słowem
ta część historycznej wioski potrakowana jest jak "żebrak".
A jedynym jej "przestępstwem" jest, że niechcąco podpadła ona
w czymś wszechmocnym UFOnautom okupującym Ziemię!
7.
Blokada wyborcza kandydata który wnosił potencjał
poprawy aktualnej sytuacji Wszewilek. W niedzielę
dnia 12 listopada 2006 roku odbyły się w Polsce wybory
samorządowe. Okazało się wówczas, że jedynym
miejscem w całej Polsce, gdzie "zupełnie przypadkowo"
lokalne diabły zamieszały swymi ogonami, był
Milicz.
A Wszewilki administracyjnie podlegają właśnie pod
gminę w Miliczu. Przykładowo,
w dniu wyborów karty do głosowania okazały się błędnie
zadrukowane. Co nawet wymowniejsze, okazało się też że
kandydat pominięty na owych kartach nosi właśnie to samo
nazwisko na brzmienie którego UFOnauci odgryzają
sobie ogony z wściekłości. Z uwagi na tradycje które
ów kandydat reprezentował, z całą pewnością - gdyby
tylko został wybrany, dotychczasowy ciąg prześladowań
i złego traktowania Wszewilek zostałby przez niego przerwany.
Owe szatańskie moce które jak widać do dzisiaj prześladują
Wszewilki, upewniły się więc aby kandydat ten nie otrzymał
szansy zostania wybranym.
* * *
Jak dotychczas nie spotkałem nigdzie na
świecie żadnej innej wioski której historię
ktoś by niszczył i prześladował równie długo
oraz z równą zaciekłością, uporem i zmyślnością,
jak UFOnauci prześladują źródła informacji
o przeszłości Wszewilek-Stawczyka, a także
rozwój i postęp tej wioski. Ponieważ ci kosmiczni
oprawcy nie dokonywaliby nieustannie przez ponad 120 lat aktów zniszczenia
na wiosce, która nie miałaby odegrać jakiejś ogromnie istotnej historycznej roli, jest oczywistym
że Wszewilki w jakiś sposób wejdą za skórę UFOnautom. To zaś natychmiast indukuje
zapytanie, co aż tak ważnego ma stać się we Wszewilkach, że UFOnauci tak panicznie tego
się boją i że tak usilnie starają się pozbawić tego historycznych i moralnych fundamentów.
Od czasu rozpoczęcie owego "spisku UFOnautów przeciwko Wszewilkom" około 1875 roku,
praktycznie nic historycznie istotnego w wiosce tej się nie zdarzyło. Najwyraźniej więc
wszystko ma się przydarzyć dopiero w przyszłości. Co więc to ma być? Ja osobiście
wierzę, że jakoś to będzie związane z moralną i pokojową karmą Wszewilek. Wszewilki
są jedną z niewielu wiosek która była wolna praktycznie przez wszystkie wieki,
która karmiła, budowała i broniła,
która inspirowała innych, oraz która stanowiła ostoję dobra i moralności. Jast więc
niemal pewnym, że to właśnie owa moralna, budująca i inspirująca karma owej wioski
wygeneruje coś zupełnie nowego, na czym ludzie kiedyś będą koncentrowali swoje
myśli i uczucia. Czy już obecnie istnieją jakieś zapowiedzi co takiego ma to być?
Okazuje się że tak. Wszakże to Wszewilki są miejscem narodzin rewolucyjnej
filozofii która obecnie zdobywa świat szturmem. Filozofia ta nazywana jest
totalizm
moralny. Czyżby więc UFOnauci spiskowali przeciwko Wszewilkom tylko dlatego,
że nie chcieli aby przyszłe generacje ludzi się dowiedziały jaka dokładnie karma
z jakiej dokładnie wioski na Ziemi spowodowała narodzenie się tej moralnej
i budującej filozofii?
Fot. #E1: Wszewilki pod Miliczem
- zdjęcie z lipca 2004 roku.
Wieś ta ujęta jest tutaj ku wschodowi, wzdłuż swojej "nowej" drogi, od miejscowej
szkoły w kierunku na Stawczyk. Ten najwyższy budynek widoczny jakby na wylocie
pokazanej tu drogi, to były młyn elektryczny Wszewilek. Z kilkoma krótkimi
przerwami był on używany do około 1980 roku. Potem został zdewastowany.
Obecnie zapewne niewiele już pozostało z jego oryginalnego wyposażenia.
Stąd, podobnie jak ze starych wodociągów kiedyś zlokalizowanych na
przeciwstawnym pograniczu Wszewilek, zapewne również i z tego młyna
nie da się już nic uratować dla ewentualnego milickiego muzeum techniki.
Młyn ten w przeszłości stał się powodem upadku i popadniecia w ruinę
starego młyna wodnego Wszewilek operującego kiedyś niedaleko obecnej
tamy na Baryczy. Zaoferowanie bowiem tego nowego młyna elektrycznego
w tym właśnie miejscu przy początku 20 wieku, powodowało że wszyscy
posiadacze ziarna, którzy musieli przejeżdżać obok niego aby dostać się
do starego młyna wodnego na Wszewilkach, nie mogli się zmusić aby dalej
podążać piaszczystą drogą wiodącą do starego młyna. Mielili więc swoje
ziarno w owym nowym młynie. To z kolei spowodowało ekonomiczny upadek
starego młyna wodnego. Można więc powiedzieć, że ów młyn elektryczny
był także jedną z części większego "spisku UFOnautów przeciwko Wszewilkom",
nastawionego na zniszczenie przeszłości i historii tej wioski. Kiedyś
zrujnował on ekonomicznie tysiącletni młyn wodny na Baryczy. Niedawno
zaś sam został zrujnowany!
Szosa utrwalona na powyższym zdjęciu została
wytyczona od nowa około 1875 roku. Kogoś dociekliwego może ona wysoce zastanowić.
Wszakże w czasach kiedy była ona wytyczana poprowadzono ją przez pola zupełnie
wolne od zabudowań. Mogła więc być wytyczona prosto jak strzała. Tymczasem posiada
ona wyraźne zakręty. Okazuje się, że owe zakręty zostały zaprojektowane celowo.
Ktoś wyraźnie chciał aby omijała ona były miniaturowy ryneczek historycznych Wszewilek,
tak że ryneczek ów mógł zostać dokumentnie zniszczony (wykopany wraz z fundamentami)
razem z historycznymi budynkami które przy nim stały. Gdyby zaś wytyczono ją prosto jak
strzała, owo zniszczenie ryneczka stałoby się niemożliwe bo zniszczona wówczas by
także być musiała i owa nowo-wytyczona droga. Pozawijany przebieg pokazanej tutaj
"nowej" drogi przez Wszewilki jest więc dowodem, że ktoś celowo zadbał aby chwalebna
i moralna przeszłość wolnej wsi Wszewilki nie przertwała do dzisiejszych czasów.
Warto tutaj dodać, że wraz z owym
historycznym ryneczkiem Wszewilek, zniszczeniu uległy również dwa wysoce
zabytkowe i historycznie istotne budynki Wszewilek. Były to:
Pradawny budynek karczmy.
Karczma ta stała kiedyś przy skrzyżowaniu drogi z Pomorska do starego
młyna wodnego na Baryczy, z oryginalną drogą przez Wszewilki. Stała więc ona
jedynie kilka metrow na zachód od miejsca w którym dzisiaj stoi wszewilkowski
basen przeciwpożarowy. Faktycznie to ów basen przeciwpożarowy wybudowany
został w dokładnie tym samym miejscu gdzie kiedyś stał dom właściciela owej
wszewilkowskiej karczmy. Pamiętam, że jako dziecko bawiłem się w piwnicach
owego spalonego domu - które to piwnice stanowiły zaczątek dołu w jakim
potem postawiono obecny basen przeciwpożarowy. Pamiętam też, że z ruinami
owego domu wymieszane wówczas były kości ludzkie. (Niewielki fragment owej
oryginalnej drogi przez Wszewilki ciągle istnieje do dzisiaj we Wszewilkach-Stawczyku.
Poprzez więc jej przedłużenie na drugą stronę torow kolejowych daje się poznać
gdzie dokładnie ona kiedyś przebiegała.)
Prastary kosciółek Wszewilek.
Kościółek ten także stał kiedyś przy owym ryneczku, jedynie kilkadziesiąt metrów
na południowy-wschód od budynku karczmy (tj. na przeciwstawnym narożniku
tego samego skrzyżowania obu głównych dróg). Stał on więc jedynie kilka metrów
na zachód od obecnych torów kolejowych, w miejscu jakie dzisiaj straszy ogromnym
dołem po ziemi użytej do budowy nasypu
kolejowego. Jak on wyglądał ilustruje
to "Fot #2" na totaliztycznej stronie
wszewilki_jutra.htm.
Prawdą jest wprawdzie, że w chwili jego rozebrania
kościółek ten wcale nie był już wówczas używany i że
popadal w ruinę ze starości. Wszakże był on kościółkiem katolickim, podczas
gdy w owych czasach spora część mieszkańców Wszewilek stała się już protestancka
i uczęszczała do kościoła w Miliczu który obecnie znany jest jako kościół
Św. Andrzeja Boboli.
Z kolei katolicy którzy ciągle zamieszkiwali wówczas na Wszewilkach,
korzystali wtedy już z "małego" kosciółka w Miliczu. Jednak nawet niszcząc
kosciółek który nie był już używany, zniszczeniu i zaprzepaszczeniu uległa
wtedy niemal cała przeszłość i historia Wszewilek. Wszakże spora część tej
historii utrwalona była na piśmie w archiwach owego kosciółka. Archiwa
te wprawdzie przeniesiono wówczas gdzie indziej (zapewne do "małego"
kościółka w Miliczu, lub do kościółka Św. Anny w Karłowie) jednak
albo w końcowym etapie wojny, albo też zaraz po wojnie, zniknęły one
również i stamtąd.
Ciekawostką
prastarego kościółka Wszewilek było, że został on wymurowany z bloków tej
samej rudy darniowej z której kiedyś wymurowane były mury obronne Milicza
oraz pierwsze kościoły owego miasta. Podobnie też jak każdy murowany
kościółek z owego okresu, z całą pewnością posiadał on pod sobą spore piwnice.
To tłumaczy, dlaczego w miejscu gdzie on kiedyś stał wyrobisko ziemi jest
aż tak głębokie (tj. najgłębsze z wszystkich jam pozostawionych w miejscu
byłego ryneczka Wszewilek). Chodziło bowiem o to, że ci co usunęli ów
kościółek usuwali spod niego ziemię aż całkowicie wybrali również owe
stare piwnice które pod kościółkiem tym oryginalnie istniały. Oczywiście,
przy okazji usuwania kościółka, usunięte też zostały resztki owych ludzi
którzy wkrótce po wybudowaniu kościółka zaczęli być chowani wokół niego.
Nic dziwnego, że odcinek torów kolejnowych pomiędzy Wszewilkami i Baryczą,
na budowę nasypu którego zużyto właśnie ziemię wybraną spod byłego
kościółka we Wszewilkach (wraz z resztkami pochowanych w tej ziemi ludzi),
zawsze wykazywał jakąś tajemniczą zdolność do przyciągania samobójców i
powodowania śmiertelnych wypadków. Tylko w czasach kiedy ja mieszkałem
na Wszewilkach, na owym odcinku torów biegnących po nasypie uformowanym
z ziemi wybranej spod kościółka Wszewilek z najróżniejszych przyczyn zginął
aż cały szereg ludzi.
Stara droga przez Wszewilki również
przebiegała kiedyś przez miejsce z jakiego wykonano powyższe zdjęcie. Tyle tylko,
że właśnie w owym miejscu skręcała ona kiedyś w prawo, lekkim łukiem odchodząc
ku południu od dzisiejszej nowej drogi. Potem zaś biegła równolegle do dzisiejszej
"nowej" drogi, w odległości jakichś 100 metrów na południe od niej. Oryginalne
zabudowania gospodarskie rolników wsi Wszewilki zbudowane były wzdłuż owej starej
drogi. Kiedy jednak wytyczono pokazaną tu nową drogę, owe stare zabudowania
musiały być opuszczone i z czasem zniszczały. Z nimi zniszała zaś historia
Wszewilek. Zaraz po drugiej wojnie światowej ciągle istniało kilka starych
budynków gospodarczych jakie kiedyś stały przy owej starej drodze (ja pamiętam
ze cztery z nich). Wyglądały one wówczas bardzo dziwnie, bo stały opuszczone w środku
pól uprawnych i były bardzo stare. Budynki te zostały jednak stopniowo rozebrane
gdzieś do końca lat 1960-tych. Najdłużej z nich ostała się stodała i dom jakie od
około 1955 roku należały do przez rodziny Wojciechowskich (zaraz zaś po wojnie -
do rodziny Frąckowiaków). Powodem było, że oryginalnie stojąc przy starej drodze
Wszewilek, stodoła ta, oraz dom mieszkalny do jakiej ona przynależała, stały także
przy drodze do młyna na Baryczy. Po wytyczeniu więc nowej drogi, dostęp do
owej stodoły i do domu jej właścicieli ciągle był łatwy jak dawniej. Jego właściciele
nie zmuszeni więc byli do budowy nowego domu i nowej stodoły przy nowej drodze.
Budynki te zapewne wielu starszych mieszkańców Wszewilek ciągle pamięta, bowiem
owa stodała była bardzo stara, zbudowana z gliny w "oryginalnym stylu architektonicznym
Wszewilek" - czyli jako rodzaj glinianej lepianki ze strzechą z sitowia. (Stodoła
ta sąsiadowała z elektrycznym młynem Wszewilek, omawianym powyżej.)
Na dachu owej stodoły od niepamiętnych czasów gnieździły się bociany.
Jednak nawet i ona została rozebrana gdzieś w latach 1980-tych. Wraz z
nią zniknął też ostatni przykład historycznej architektury i zabudowy Wszewilek.
Ciekawe czy mieszkańcy Milicza
i okolic kiedyś zrozumieją, że takie stare budynki i ich wyposażenie są
bezcenne, bowiem reprezentują one ludzką historię. Niemal całkowicie też
poznikały one z powierzchni naszej planety. Kiedy zaś raz one znikną,
nigdy nie będzie już można pokazać jak naprawdę one wyglądały oraz
co znajdowało się na ich wyposażeniu. (Wszakże historyczna rekonstrukcja
nigdy nie jest w stanie pokazać jak naprawdę wyglądał oryginalny obiekt.)
Chociaż więc trudno w nich dzisiaj mieszkać i muszą one zrobić miejsce na
nowe, zamiast być niszczone, powinny one być ostrożnie rozbierane i
przenoszone do muzeów etnicznych. Tam zaś ich oglądanie byłoby wysoce
pouczające. Faktycznie też wiele krajów na świecie podejmuje obecnie
wysiłki aby uratować i zachować to co w nich ciągle się ostało z dawnych czasów.
Przykładowo, koło miasta Kuching na wyspie Borneo, istnieje cała wioska
muzealna zbudowana z takich historycznych budynków i ich wyposażenia.
Żaden z nich nie jest też tam młodzy niż jakieś 100 lat. Turyści zaś z całego
świata czasami odczekują aż po kilka dni aby móc sobie wioskę tą zwiedzić.
Ja byłem jednym z owych turystów i po oglądnięciu owej wioski odszedłem
oczarowany i wstrząśnięty. Jeśli kiedyś wybiorę się jeszcze raz na Borneo,
z całą pewnością odwiedzę tą wioskę ponownie, nawet jeśli przyjdzie mi
czekać kilka dni na wolny bilet.
Koło Wszewilek stoi prastare
grodzisko z którego wyrósł dzisiejszy Milicz. Faktycznie to aż się
prosi aby odbudowano fortyfikacje i przykłady zabudowy tego grodziska,
oraz aby w nim zorganizowano taką właśnie wioskę muzealną.
* * *
W czasach kiedy Wszewilki posiadały własny
ryneczek i karczmę, ów ich centralny plac
stanowił miejsce bardzo słynnych targowisk.
Odbywały się tam cotygodniowe targowiska
produktów rolnych, a także okresowe targowiska
zboża i bydła, oraz sezonowe targowiska
koni. Targowisko koni we Wszewilkach było
tak słynne, że handlarze końmi ściągali do
niego z sąsiednich krajów o z aż tak daleka
jak Pomorze i Czechy. Po celowym zniszczeniu
ryneczku we Wszewilkach, targowiska te
przeniesiono na łąkę przy brzegu Baryczy pod
Miliczem - w miejsce przy obecnej rzeźni milickiej. Tam też przetrwały aż
do końcowych lat 1980-tych. Faktycznie więc ów "spisek przeciwko Wszewilkom"
pozbawił tą wioskę nie tylko jej przeszłości i historii, ale również odebrał jej
kluczowe znaczenie w handlu produktami rolnymi, oraz zrabował jej tradycyjną
rolę głównego zaopatrzeniowca Milicza w żywność.
* * *
Oczywiście, czytając w niniejszym
punkcie, że to UFOnauci uknuli i zrealizowali z żelazną konsekwencją spisek
nastawiony na odebranie Wszewilkom ich przeszłości, czytelnik zapewne się
zastanawia, jakie dowody wskazują że to byli UFOnauci, a nie np. nastawieni
wrogo do Wszewilek ludzie. Jak też się okazuje istnieje całe zatrzęsienie dowodów,
że to NIE mogli być ludzie, a musieli być UFOnauci. Oto niektóre z owych dowodów:
(i) Nieustanne prześladowanie
Wszewilek trwa zbyt długo - rozciąga się bowiem przez ponad 120 lat. Nie
jest więc możliwym aby było realizowane przez ludzi. Wszakże nikt z ludzi nie byłby
w stanie prześladować jednej wsi przez ponad 120 lat. Najstarsze dowody owego
prześladowania które przetrwały do dzisiaj datowane są około 1875 roku, kiedy
to zbudowana została taranująca ryneczek tej wsi linia kolejowa. Zapewne jednak
istniały nawet wcześniejsze prześladowania, na temat których nie przetrwały do
dzisiaj już żadne dowody. Prześladowania te ciągle kontynuowane były zaciekle
po roku 1900-tnym, kiedy nowy młym elektryczny spowodował upadek historycznego
młyna wodnego na Baryczy, oraz po roku 1945 kiedy wybiorczo wymordowani
zostali na Wszewilkach wszyscy autochtoni którzy wiedzieli cokolwiek na temat
przeszłości owej wioski. Ciągle były też prowadzone jeszcze około roku 1990,
kiedy to rozebrana została ostania stodoła ilustrująca oryginalny styl architektoniczny
Wszewilek, oraz kiedy budowa nowych stawów rybnych przy Wszewilkach zniszczyła
pozostałości prastrego młyna wodnego na Baryczy a z nim ostatnie ślady chwalebnej
przeszłości owej wioski.
(ii) Wszystkie akty prześladowań
Wszewilek celowo zorganizowane zostały w taki sposób aby wyglądały one jak przypadki,
niekorzystne zbiegi okoliczności, czy naturalny bieg wydarzeń. Tymczasem jeśli
prześledzi się szatańskie metody działania UFOnautów na Ziemi, co uczyniono np.
na stronach internetowych o
obsuwiskach ziemi,
26tym dniu,
WTC,
huraganach, czy
ludobójstwie,
wówczas się okazuje że to właśnie UFOnauci działają wyłącznie metodami które są
tak trudne do wykrycia przez ludzi, że zwykle uważane są właśnie za przypadki,
zbiegi okoliczności, wydarzenia losowe, itp. - czyli za wszystko inne tylko nie za
celowe niszczenie przez UFOnautów.
(iii) Wszystkie niszczycielskie
zdarzenia dotykające Wszewilki przytrafiały się w tak dziwny sposób, że zawsze
niszczyły one naszą wiedzę na temat przeszłości owej wioski. Gdyby zaś
zdarzenia te naprawdę wywoływane były przez przypadki, a nie były jedynie tak
zmyślnie zaprojektowane przez UFOnautów, ich niszczenie musiałoby być również
przypadkowe. Wówczas za każdym razem niszczyłyby przypadkowo coś zupełnie
innego. Tymczasem w przypadku Wszewilek zawsze niszczona była wiedza o
przeszłości. To zaś oznacza, że ukrywa się za nimi ktoś szatańsko przebiegły,
czyli diaboliczni UFOnauci, którzy używają je jako skutecznego sposobu dopięcia
swojego celu.
(iv) Wymazywanie śladów
historii Wszewilek jest konsystentne z identycznym wymazywaniem naszej
wiedzy na temat historii ludzkości oraz historii wszelkich innych istotnych miejsc na Ziemi.
Przykładowo, porównaj wiedzę jaką obecnie posiadamy na temat przeszłości
Wszewilek, z wiedzą jaką posiadamy np. na temat
pochodzenia człowieka,
albo faktycznej historii ludzkości (faktyczna historia ludzkości opisana jest
w podrozdziale V3 z tomu 16 monografii [1/4]), albo np. z wiedzą na
temat piramid egipskich i amerykańskich, Machu Picchu, Citadel of Sigiriya,
gigantycznych posągów z Wyspy Wielkanocnej, itd., itp.
(v) Po zakończeniu
drugiej wojny światowej, wszyscy ludzie sprawujący jakąkolwiek władzę
nad Wszewilkami zostali wymienieni na innych, jednak wcale to nie
zakończyło prześladowań owej wioski. Wszakże aż do końca tej wojny
Wszewilki znajdowały się we władaniu Niemiec. Zaś po wojnie przeszły one
pod polską administrację. Jak zaś ja wielokrotnie przekonałem się o tym
na własnej skórze, tylko UFOnauci rozciągają nad Ziemią tajemną sieć
zniewalania, która jest w stanie dręczyć i prześladować w dokładnie
taki sam sposób, niezależnie od tego w jakim kraju i pod którym reżymem
ktoś się znajduje. Najlepszym dowodem na owe powojenne prześladowania,
jest opisana wcześniej sytuacja Wszewilek modelująca losy "królewicza i żebraka".
Dzięki niezwykle korzystnym
"zbiegom okoliczności", fakt systematycznego niszczenia wiedzy o historii
Wszewilek udało się wykryć i opisać na niniejszej stronie. Stało się tak
tylko ponieważ od własnej matki, urodzonej i wychowanej niedaleko od
Wszewilek, miałem okazję poznać sporo nieznnych innym ludziom faktów
na temat przeszłości owej wioski i pobliskiego Milicza. Z kolei dzięki własnym
badaniom UFO poznałem szatańskie metody prześladowania ludzkości przez
UFOnautów. W ilu jednak innych przypadkach na Ziemi, podobne niszczenie
wiedzy o przeszłości też miało miejsce, jednak nikt na nim się nie poznał.
Nic dziwnego, że istnieją na Ziemi stare osiedla i budowle, których długowieczność
jest dla wszystkich widoczna, jednak na temat przeszłości których praktycznie
nic konkretnego nam już nie jest wiadomo. Cały szereg z nich opisany został
pod koniec strony o
ludobójstwie.
W obliczu istnienia takich miejsc, nasuwa się oczywiste pytanie. Co aż tak
groźnego dla UFOnautów istnieje w przeszłości Ziemi, że UFOnauci uwalniają
cały ten arsenał swoich szatańskich metod aby to ukryć przed ludźmi?
Czy jest to fakt, że UFOnauci od zarania dziejów okupują i eksploatują
ludzkość, czy też fakt że około 12.5 tysięcy lat temu UFOnauci całkowicie
zniszczyli na Ziemi poprzednią ludzką cywlizację która była nawet bardziej
zaawansowana niż obecnie jest nasza dzisiejsza cywilizacja ludzka.
#E2.
Bitwa o Milicz oraz tajemnicze wyniszczanie miejscowych autochtonów:
Skryte prześladowania jakim poddawana
była przeszłość wsi Wszewilki dosyć wyraźnie
stają się widoczne w świetle tzw.
bitwy o Milicz.
Mianowicie, kiedy w dniu 22 stycznia 1945
roku Rosjanie wyzwalali Milicz, w Milickim
ratuszu cichcem ukryte zostały aż dwie
kompanie uzbrojonej niemieckiej młodzieży.
Młodzież ta otrzymała rozkaz, że po przejściu
frontu ma "rozprawić się" (czytaj "wystrzelać")
wszystkich mieszkańców którzy zignorowali
rozkazy władz i NIE uciekli w głąb Niemiec
przed nacierającą armią radziecką. Na szczęście,
Rosjanie w porę dowiedzieli się o istnieniu i
rozkazach owych ponad 300 uzbrojonych
Niemców i uniemożliwili im wykonanie tego
zadania - o czym pisze punkt #C1 strony
internetowej
bitwa_o_milicz.htm - na temat bitwy o Milicz.
Na przekór jednak że owym dwóm kompaniom
Niemców pomieszane zostały szyki w ich zamiarach
wystrzelania wszystkich oryginalnych mieszkańców
Milicza i okolic którzy znali przeszłość tych miejscowości,
ciągle niemal wszyscy przeżyli "autochtoni" zostali
później tajemniczo powysyłani na tamten świat - co
wyjaśniam dokładniej zarówno w punkcie #E1
powyżej tej strony, jak i w kilku innych jej miejscach.
Jak więc widać cele owej tajemniczej "mrocznej
mocy" która NIE chciała pozwolić aby przeszłość
Wszewilek wyszła jakoś na światło dzienne, mimo
wszystko zostały niemal osiągnięte.
Część #F:
Zagadki natury istniejące we wsi Wszewilki:
Skąd się wzięła "ruda darniowa"
we Wszewilkach? To niby proste pytanie okazuje się ogromnie trudne
do odpowiedzenia. Jeśli zapyta się o to np. geologów, wówczas ukrywają
swoją niemożność dostarczenia wyjaśnienia pod trudnymi do sprawdzenia
teoriami w rodzaju że istnieje bakteria która pozyskuje żelazo z
wody, że żelazo to opada na dno stojącej wody i się koaguluje, itp.
Faktycznie jednak żadne z istniejących obecnie naukowych wyjaśnień
dla pochodzenia dużych regularnych brył rudy darniowej znajdowanych
w okolicach Wszewilek czyni sens logiczny ani daje się potwierdzić
eksperymentalnie. Absolutnie też żadne z nich nie wyjaśnia dlaczego
ruda ta posiada takie własności jakie faktycznie ma. Przykładowo
rozważ taką sprawę jak dlaczego owa ruda jest zbita w aż tak trwałe
bryły, że mogą one być używane w budownictwie? Dlaczego ma ona porowatą
kosystencję? Dlaczego jej skład i konsystencja są aż tak jednorodne?
Spójrzmy więc prawdzie w oczy. Wyjaśnienia dla pochodzenia rudy darniowej
dostarczane przez dzisiejsze podręczniki akademickie to jedynie zasłona
dymna maskująca obecny brak szczegółowej wiedzy na jej temat.
Faktyczna zaś odpowiedź na pytanie "skąd ta ruda wzięła się we Wszewilkach"
czy "skąd się wzięła w jakimkolwiek innym miejscu" ciągle brzmi "tak
naprawdę to dzisiejsza nauka nie ma najmniejszego pojęcia"!
Niestety, prawda jest więc taka,
że obecnie zupełnie brak nam trzymającej się kupy teorii naukowej, która
wyjaśniła by w sposób wyczerpujący i poprawny przynajmniej następujące fakty:
1. Pochodzenie. Jak ruda darniowa powstała lub się znalazła w okolicach Wszewilek?
Wszakże zaledwie około 12.5 tysiąca lat temu cały ten obszar
pokryty był ruchomym lodowcem. Stąd owa ruda musiała
zostać tam zdeponowana albo w momencie wycofywania
się owego lodowca, albo też już po jego wycofaniu się.
Stąd geologicznie ruda ta miała bardzo mało czasu aby
się uformować.
2. Forma. Dlaczego jej pokłady nie mają formy np. pyłu, a formę pojedynczych
nieregularnych brył zalegających w tylko jednej warstwie leżącej pod powierzchnią
gruntu (jako przeciwieństwo np. rozłożenia tych brył w pionie, jedna pod drugą)?
3. Cechy. Jak wytłumaczyć wszystkie cechy tej rudy, tj. jej trwałość,
kosynstentna porowatość, jednorodność składu, itp.;
4. Unikalność. Jak wytłumaczyć fakt, że "ruda darniowa" nie występuje w każdym
miejscu na świecie w którym istnieje żelazista woda i bakterie. Przykładowo,
rudę tą można znaleźć niemal wyłącznie w Polsce (a ściślej - głównie w
relatywnie niedużej odległości od Milicza i Sulmierzyc), z małymi ilościami
obecnymi także w Austrii i Anglii. Brak jej jednak w obu Amerykach, w Azji,
Australii i Nowej Zelandii, na przekór że pełno tam żelazistych wód oraz
najróżniejszych bakterii.
Niniejszym pragnę więc
ogłosić apel do czytelników tej strony. Mianowicie, chciałbym zaapelować
aby spróbowali opracować własną teorię naukową która za jednym
zamachem dostarczyłaby odpowiedzi na wszystkie powyższe problemy.
Opracowanie takiej teorii stanowiłoby podniecający projekt badawczy
dla młodych tropicieli tajemnic.
Aby dać tutaj jakieś pojęcie
co do rodzaju teorii której poszukujemy, to ja osobiście skłaniam się
do poglądu, że milicka ruda darniowa faktycznie stonowi resztki lub odłamki
ogromnej komety metalowej, która w czasach epoki lodowcowej upadła
na powierzchnię lodowca jaki niegdyś zakrywał dzisiejszy obszar Milicza
i jego okolic. Taka "kometowa teoria" wyjaśniałaby bowiem wiele atrybutów
milickiej rudy darniowej, jakie nie są wyjaśniane przez obecne "bakteryjne"
jej wyjaśnienie naukowe. Przykładowo wyjaśniałaby (1) skąd ruda ta się
wzięła koło Wszewilek (ano, spadła z nieba w formie luźnych brył materiału
ogromnej komety). Wyjaśniałaby także (2) dlaczego ruda ta nie jest
pyłem (ano, kometa ta była głównie obiektem stałym). Wyjaśniałaby
także (3) wiele cech tej rudy (np. porowata, bowiem wydzielone podczas
jej upadku ogromne ilości ciepła zagotowały by ją w całej objętości,
itp.). Wyjaśniałaby też (4) dlaczego jej nie ma na innych kontynentach
(ano, główna część tej komety spadła właśnie na powierzchnię lodowca
zalegającego wówczas w okolicach Milicza, zaś podczas topienia się tego
lodowca jej odłamki zostały zmyte strumieniami wody niemal wyłącznie do koryt
polodowcowych rzek i jezior jakie potem pojawiły się w obszarze jej upadku).
Ponadto wyjaśniałaby (5) dlaczego niewielkie ilości tej rudy występują również
w Austrii i Anglii (ano, podczas upadku kometa ta rozpadła się na kilka
dużych kawałków, największy z których upadł niedaleko od Milicza, kilka
zaś mniejszych uderzyło w lodowce z innych obszarów dzisiejszej Europy -
podobnie jak podczas katastrofy promu
"Columbia"
początkowo zwarty korpus tego promu
został rozsiany wzdłuż około tysiąca kilometrów powierzchni USA).
Niestety, mieszkając na stałe w Nowej Zelandii, nie mam okazji
sprawdzić poprzez badania na miejscu, na ile teoria ta jest prawdziwa.
Zapraszam więc czytelników do zweryfikowania na materiale dowodowym z
okolic Milicza, oraz do następnego przedyskutowania ze mną, wszelkich
"za" oraz "przeciw" tej "teorii kometowej". Zapraszam też do zaprezentowania
swoich własnych teorii na ten sam temat.
Fot. #F1: Mur wzniesiony z wszewilkowskiej "rudy
darniowej"
. Jest on resztką tego co pozostało ciągle do dzisiaj z byłych
średniowiecznych murów obronnych miasta Milicza. (Tyle że mury te kiedyś
stały w innych miejscach niż powyższy monument. Niemniej materiał powyższego
monumentu faktycznie pochodzi z dawnych murów obronnych Milicza.) Mury
średniowiecznego Milicza wzniesione były z brył lokalnej "rudy darniowej",
którą kiedyś pozyskiwano właśnie na łąkach i polach z okolic dzisiejszej wsi
"Wszewilki-Stawczyk". Z kolei ów lew widoczny na wierzchołku postumentu
wymurowanego z brył rudy darniowej jakie pochodzą z oryginalnych
murów obronnych Milicza, jest tym samym lwem który w dawnych czasach
ozdabiał wierzchołek południowej bramy wylotowej w średniowiecznych
murach miasta Milicza. (Owa średniowieczna brama nazywana była "Bramą
Wrocławską", ponieważ droga przez nią prowadziła do Wrocławia.
Oryginalnie zlokalizowana ona była w pobliżu miejsca w którym obecnie
znajduje się most przez młynówkę na południowym zbiegu obu ulic wylotowych
z milickiego rynku.) Powyższe zdjęcie wykonane było w lipcu 2004 roku.
Po więcej danych na temat dawnych murów Milicza, patrz punkt 27 i
zdjęcie 27 (b) ze strony internetowej
miasto Milicz
dostępnej za pośrednictwem "Menu 1".
W tym miejscu warto podkreślić,
że w początkowym stadium budowy miasta Milicza, aż do około 14 wieku,
ruda darniowa wywodząca się z okolic Wszewilek była używana jako
podstawowy materiał budowlany którym zastępowano wówczas brak dzisiejszych
cegieł i pustaków. Dawni ludzie po prostu przycinali stalowymi piłami duże bryły
tej rudy na regularne kostki i używali tych kostek do budowy. Przykładem
formy zbudowanej w ten sposób jest pozostała do dzisiaj reszta murów
obronnych Milicza pokazana na zdjęciu "Fot. #F1" powyżej. Innym
przykładem jest kościół z Wszewilek którego wygląd w końcowej okresie
tuż porzed wyburzeniem pokazuje zdjęcie "Fot. #2" z punktu #F1 strony
wszewilki_jutra.htm - o Wszewilkach naszego jutra.
Niestety, ruda darniowa należy
do tzw. "zimnych" materiałów budowlanych. Wszakże przewodzi ona ciepło
znacznie lepiej niż cegła. Domy budowane z tej rudy są więc trudniejsze
do ogrzania niż domy np. z cegły. Dlatego używano ją w budownictwie tylko
do czasu aż powszechnie dostępne stały się cegły. Potem zaś zaniechano jej
używania, chyba że na jej użycie wskazywał jakiś ważny powód, np. chęć
pamiątkowego zachowania resztek murów niejskich - jak to miało miejsce
w przypadku budowy bramy ozdobnej do milickiego pałacu której resztki
pokazano na powyższym zdjęciu "Fot. #F1".
Jest coś ogromnie niezwykłego
w miejscu które zajmuje wioska Wszewilki, a szczególnie jej fragment
nazywany Wszewilki-Stawczyk. Nie wiadomo czy jest to wynikiem działania
pobliskiego czakramu Ziemi, fluktuacji pola grawitacyjnego, konfiguracji
chińskiego "feng shui", czy też po prostu karmy tego niezwykłego miejsca.
Faktem jednak jest, że miejsce to odznacza się kilkoma nietypowymi
cechami. Gdyby wymienić tutaj najważniejsze z owych cech, to należą do nich:
1. Spełnianie marzeń.
We Wszewilkach-Stawczyku wypełniają się marzenia i potajemne życzenia
tych co je tam podejmą, jeśli tylko owe marzenia czy życzenia spełniają kilka
warunków. Przykładowo muszą one być wystarczająco silne aby ciągle pamiętało
się ich treść po 50 latach. Muszą one być realistyczne - znaczy ich wypełnienie
nie może wymagać zajścia jakichś cudów czy urzeczywistnienia niemożliwości
(np. przy dzisiejszym stanie naszej techniki kosmicznej marzenie aby odbyć
podróż do gwiazd może nie być realistycznym). Muszą także być potem popierane
naszym działaniem - tj. po ich podjęciu musimy też sami wkładać odpowiedni wysiłek
w ich urzeczywistnienie. W moim własnym przypadku, wszystkie marzenia które
spełniały te warunki faktycznie się wypełniły - na przekór że w życiu mogło
przecież zaistnieć tysiące przeszkód jakie były w stanie zniweczyć ich urzeczywistnienie.
Także z rozmów z innymi mieszkańcami Wszewilek wynikało, że również ich
marzenia jakie spełniały powyższe warunki też z czasem się wypełniły.
Zdolność Wszewilek do spowodowania że nasze
najważniejsze pozytywne marzenie się wypełni, można
wykorzystać przy okazji pobytu na Wszewilkach.
Można bowiem wówczas zaprogramować dla
siebie spełnienie się naszego najważniejszego
marzenia czy życzenia. Jak tego dokonać, wyjaśnione
to zostało w punkcie #4 odrębnej strony internetowej o
zwiedzaniu Wszewilek i Milicza.
2. Symbolizm. Losy tego
miejsca zawsze są wysoce symbolicznym odzwierciedleniem wszystkiego
najważniejszego co się dzieje lub przytrafia w promieniu do kilkudziesięciu
kilometrów od owego miejsca.
3. Niezwykłości. W miejscu
tym zdarzają się najróżniejsze niezwykłości. Gdyby tutaj wyliczyć tylko te
z nich, które opisane są na niniejszej stronie, to obejmują one m.in.:
(a) deszcz z żywych rybek; (b) ruchomy księżyc z północnej strony Wszewilek,
płynący ze wschodu na zachód; (c) "Czarny staw" (znany z utonięcia w nim Janki Bujakowej
oraz samobójstw
włóczęgów) - dziwić może fakt istnienia
takich "przeklętych miejsc" z "bad feng shui"; (d) Gryf spod "drugiej tamy" na Baryczy.
4. Historyczne korzenie.
Wszewilki mają bardzo długą i ciekawą historię, jaka już obecnie liczy
ponad 2000 lat. W historii tej zawsze wypełniały one istotną rolę. Przykładowo,
to pierwsi mieszkańcy Wszewilek zbudowali dzisiejszy Milicz. Niemal zawsze
Wszewilki były żywicielką Milicza, a więc również żywicielką karawan kupieckich
które kiedyś wędrowały przez Milicz po ogromnie ważnym "bursztynowym
szlaku". Dopomagały one też bronić Milicza przed wrogami. Kultywowały polskość
i słowiańskość tych ziem. Przyz cały okres swojej historii były one wioską wolnych
ludzi. Praktycznie też były jedyną wioską w okolicach Milicza która nigdy nie
posiadała indywidualnego pana-właściciela, pańszczyzny, ani pańskiego folwarku.
Na całym świecie można znaleźć jedynie kilka ciągle istniejących wiosek,
które miałyby równie długą historię, pełniłyby równie
zaszczytną role, byłyby równie symboliczne, oraz okazałyby się równie budujące moralnie
jak Wszewilki. Szczerze mówiac, to ja jestem ogromnie dumny że urodziłem
się i wychowałem w tak długowiecznym, pokojowym, wolnym, religijnym, niezwykłym,
oraz historycznie znaczącym miejscu jak właśnie Wszewilki. Zawsze też z dumą
podkreślam, że pochodzę ze słynnej wioski Wszewilki.
5. Prześladowania.
Tak jakoś się złożyło, że Wszewilki najwyraźniej podpadły owej
szatańskiej mocy
która od niepamiętnych czasów okupuje Ziemię, a którą kiedyś
nazywano "diabłami" podczas gdy dzisiaj nazywa się
"UFOnautami".
Historyczne losy Wszewilek dosyć wyraźnie wykazują bowiem
wzór dobrze ukrytych prześladowań, jaki jest charakterystyczny właśnie
dla czyjegoś podpadnięcia owej szatańskiej mocy. Przykładowo, moim zdaniem
wcale nie jest przypadkiem że same centrum historycznych Wszewilek zostało
kiedyś wymazane z mapy tratującą wszystko linią kolejową. Wszakże linia ta
na mapie wyraźnie skręca celowo w taki sposób aby przetaranować się przez
centrum dawnych Wszewilek. Gdyby zaś podążała po linii prostej - tak jak
koleje powinny podążać, omijałaby Wszewilki co najmniej jakieś pół kilometra
w kierunku wschodnim. Nie jest też przypadkiem, że w około 120 lat po tamtym
staranowaniu Wszewilek przez kolej, także obszar przy starym młynie wodnym
na Baryczy, w którym Wszewilki kiedyś się narodziły, został trwale zalany wodą.
Nie wspomnę już że w przeciągu owych 120 lat które upłynęły pomiędzy obu
owymi kluczowymi zdarzeniami prześladowczymi, Wszewilki wystawione były
na najróżniejsze formy doskonale zakamuflowanych prześladowań. Przykładowo,
zniszone zostały historyczne wodociągi z Wszewilek, zdewastowane miejsce
dawnego kultu słowiańskiego (tj. wszewilkowski cmentarz), które obecnie stanowi
"tabu" dla potomków tych samych Słowian którzy w miejscu tym kiedyś realizowali
swoje rytuały, itd., itp. Co ciekawsze, nie jest też wcale przypadkiem, że nawet niniejsza
strona internetowa o Wszewilkach również jest nieustannie sabotażowana przez tą
samą szatańską moc, tak że zmuszony zostałem do jej umieszczenia aż na kilku
serwerach równocześnie aby w jakiś sposób owemu skrytemu sabotażowaniu zaradzić.
6. Danie życia filozofii
totalizmu
moralnego.
Jeśli uznać formalny dowód na istnienie
Boga
wypracowany przez fizykalną teorię naukową nazywaną
Konceptem Dipolarnej Grawitacji,
wówczas uznać należy że ów Bóg w swojej mądrości i
wszechwiedzy ogromnie starannie wybiera wszelkie
okoliczności narodzenia się nowych idei. Bardzo
starannemu wybraniu podlega więc nie tylko czas
ich narodzin, ale również i miejsce narodzin. Fakt owego
starannego doboru okoliczności narodzin jest zresztą
podkreślany niemal przez wszystkie paranauki i religie, np.
przez eropejską astrologię, daleko-wschodnie feng shui,
a nawet przez Biblię (np. patrz tam działalność Trzech Króli).
Zgodnie więc z tą zasadą, fakt że Wszewilki stały się kolebką
dla niezwykle moralnej filozofii zwanej totalizm, musi również
oznaczać, że owa wioska cechuje się czymś wyjątkowym w
porównaniu ze wszystkimi innymi miejscowościami na świecie
w których totalizm mógł się narodzić.
Fot. #F2: Wszewilki ujęte od miejscowej szkoły
w kierunku drogi dojazdowej od Milicza
.
Zdjęcie z lipca 2004 roku. Widoczny na
tym zdjęciu odcinek drogi przez Wszewilki przebiega dokładnie tym
samym szlakiem jakim wiodła oryginalna droga tej wioski istniejąca
tutaj już od ponad 1000 lat. Dlatego ten odcinek drogi wszewilkowskiej
jest najstarszy. Zaraz po wyzwoleniu stało też przy niej kilka budynków
nieco starszych od innych, bowiem zbudowanych jeszcze przed
wytyczeniem nowej drogi około 1875 roku. Najstarszy z tych budynków,
ciągle pokryty strzechą i zbudowany w "stylu architektonicznym Wszewilek",
znajdował się po prawej stronie drogi w miejscu gdzie znika ona ze
zdjęcia, tj. niedaleko od zabudowań wodociągów milickich. Rozebrany
on został jeszcze w latach 1950-tych. Stał on w bardzo starym ogrodzie
który zapewne istnieje w owym miejscu do dzisiaj. Ogród ten nazywano
kiedyś "ogrodem krasnoludków", bowiem w czasach kiedy ciągle stał tam
ów prastary budynek, kilku prawdomównych sąsiadów zaobserwowało w
owym ogrodzie ogromny przeźroczysty "grzyb" (dzisiaj byśmy go nazywali
"wehikułem UFO"). Z "grzyba" tego wysypało się całe mrowie maleńkich
ludzików. Ludziki te z jakichś powodów ogromnie interesowały się właśnie
owym starym domostwem. Potem zaś powsiadały z powrotem do owego
kryształowego "grzyba", poczym grzyb ten w jakiś "nadprzyrodzony"
sposób nagle zniknął z widoku obserwujących go ludzi.
Wszewilki to ogromnie
dziwne miejsce. To właśnie w okolicy tej wsi Wszewilki, w czasach swej
młodości zaobserwowałem opad deszczu z żywych rybek (płotek).
Chociaż deszcz taki posiada wiele naukowych wytłumaczeń, faktycznie
na podstawie tego co o nim pamiętam, uważam że posiada on
cudowne pochodzenie. Deszcz ten opisałem dokładnie w podrozdziale
I3.5 z tomu 5 monografii [1/4], której darmowe kopie są do ściągnięcia
za pośrednictwem stron internetowych o monografii [1/4] wyszczególnionych
w "Menu 2".
Część #G:
Wkład Wszewilek do kultury:
#G1.
Ewolucja kolejnych generacji wiejskich budynków mieszkalnych obrazowana zabudową Wszewilek:
Wszewilki są niemal jedyną wsią w Polsce,
dla której ewolucja architektury jej domostw
od pierwszej aż do nadchodzącej szóstej
ich generacji została udokumentowana w
internecie. Dlatego warto przyglądnąć się tej
ewolucji we Wszewilkach, aby potem móc
ją odnosić do dowolnej innej wsi lub
miejscowości która nas interesuje.
Za mojego życia we Wszewilkach można tam
było zobaczyć wiejskie budynki mieszkalne przynależące
do generacji od 2-giej do 5-tej, oraz kilka pozostałości
po ich 1-wszej generacji. Przykłady aż kilku z
owych generacji mieszkalnych zabudowań wiejskich
przetrwały tam też do dzisiaj. Są one wskazywane
podczas wędrówki po szlakach opisywanych w punkcie
#8 strony "Wszewilki-Milicz".
Budynki 1-wszej generacji (tj. "ziemianki"), znaczy
generacji najstarszej z istniejących, nie przetrwały do moich
czasów. Pamiętam jednak ich ślady i pozostałości. Były to
ziemianki z podłogą mieszkalną częściowo wkopaną
pod powierzchnię gruntu (im były one starsze, tym
głębiej pod ziemią zakopana była ich podłoga) lub
uklepaną bezpośrednio na powierzchni ziemi.
Ponieważ były one tanie oraz łatwe do zbudowania
i utrzymywania, zwykle zamieszkiwała je tylko jedna osoba,
albo tylko jedna para małżeńska, albo tylko jedna rodzina
z małymi dziećmi (kiedy bowiem dzieci dorastały, wówczas
budowały sobie własne ziemianki). Właściciele ziemi
w okolicach Wszewilek zaprzestali budowania ziemianek
już około lat 1600-nych. Jednak samotni bezrolni parobcy,
budowali i zamieszkiwali ich nieco udoskonalone wersje
(z klepiskiem umiejscowionym już na powierzchni ziemi)
aż do późnych lat 1800-tnych. Pozostałości takich ziemianek
jakie oglądałem w czasach swojej młodości, opisuję w
ponkcie #D1 tej strony. Budynki 2-giej generacji
(tj. "lepianki" albo "strzechowiny"), które już w czasach
mojej młodości liczyły ponad 300 lat, były budowane
z gliny i drzewa zaś ich dachy kryte były
sitowiem. Ich podłoga wprawdzie również uklepywana
była bezpośrednio na ziemi, jednak pomiędzy glebę
a ich klepisko wstawiano już warstwę materiału izolującego
termicznie. Budowane więc one były w oryginalnym "stylu
architektonicznym Wszewilek" (styl ten opisałem dokładniej
w punkcie #G2 niniejszej strony internetowej o
Wszewilkach,
zaś jego doskonałą ilustracją jest architektura kościoła
Św. Andrzeja Boboli
w Miliczu, którego zdjęcie można zobaczyć na stronach o
tym kościele, lub na ilustracji "Fot. #G2" poniżej). Zarówno budowa
domów 2-giej generacji, jak i późniejsze ich utrzymywanie
w stanie zamieszkiwalnym były dosyć pracochłonne.
Dlatego wymagały one nieustannej opieki ludzi młodych
i sprawnych fizycznie. Z tego powodu zawsze były one
bardzo długie, zaś zamieszkiwało je aż kilka wzajemnie
spokrewnionych rodzin i generacji (np. rodzina dziadków,
rodzina rodziców, oraz rodziny ich dzieci). Ostatni z
owych budynków mieszkalnych drugiej generacji,
po wojnie zamieszkiwany przez babcię Sołtysową,
rozebrany został jeszcze w latach 1960-tych. (Stał on zaledwie
około 50 metrów od zalecanego do oglądnięcia na stronie
"Wszewilki-Milicz"
budynku trzeciej generacji (Zagórskich). Znajdował się
jednak po przeciwnej stronie oryginalnej (polnej)
drogi przez Wszewilki-Stawczyk.) Budynki kolejnej,
3-ciej generacji (tj. "chaty" albo "chałupy" w stylu "dworaków"),
były kategorią przejściową. Stanowiły one pierwsze budynki
wznoszone we Wszewilkach z trwałej cegły i z ceramicznych
dachówek. Chociaż jednak używały one już nowego (tj. trwałego
i nie wymagającego nieustannych napraw) materiału budowlanego,
czyli drogiej cegły i dachówki, cała ich architektura, funkcjonalność,
oraz kultura zamieszkiwania nadal kopiowała budynki
2-giej generacji. Dlatego ciągle miały one sufity nisko
nad podłogą. Ich okna były małe. Ich klepiska ciągle leżały
bezpośrednio na ziemi, chociaż oddzielane już były od
gleby warstwą materiału izolującego termicznie. Posiadały
aż po kilka dzwi wejściowych wiodących do tego samego
budynku - ponieważ ciągle zamieszkiwały je 2 lub
nawet 3 generacje spokrewnionych rodzin, np.
dziadkowie, rodzina rodziców i rodzina dzieci.
Z kolei ich dachy były bardzo strome, a stąd strychy nietypowo
ogromne. (Wielkość owych strychów wyznaczana była
bowiem kątem spadu dachu, który z kolei definiowany
był rozkładem sił od śniegu zalegającego dach zimą
oraz wytrzymałością dawnej drewnianej konstrukcji budynku.)
W czasach mojej młodości liczyły one już około 200 lat
- pamiętały więc ciągle czasy jeszcze sprzed budowy kolei.
Obecnie ich wiek pomału zbliża się do 300 lat. Ja osobiście
rozciągnąłbym nad nimi ochronę prawną, w przeciwnym
przypadku już wkróce wszystkie z nich poznikają.
Do dzisiaj przetrwało ich być może tylko ze 3 w całych
byłych Wszewilkach. Budynki 4-tej generacji
("murowanki") też były z cegły.
Miały one już normalną, dzisiejszą wysokość sufitów nad
podłogą, oraz klasyczną formę pudła z mniej spadzistym
dachem (wszakże ich konstrukcja była już wytrzymalsza).
Ich podłoga wyniesiona już była nad powierzchnię gleby
i zawieszona na jakiejś strukturze nośnej. Pod podłogą
niemal jako reguła wykonywana już była podziemna
piwnica o charakterze ziemianki, przeznaczana na
magazyn żywności. Stanowią one większość obecnej
zabudowy Wszewilek. Niemal zawsze ich wnętrze składa
się z dwóch odrębnych mieszkań, ponieważ zwykle
z rodziną właściciela domu zamieszkiwali w nich także
rodzice właściciela (tj. jego ojciec i matka). Wszystkie
one były budowane już po czasach budowy kolei
żelaznej (czyli już po 1875 roku). W końcu budynki
obecnej, 5-tej generacji (zwykle nazywane
"wille"), to typowe brzydkie i nudne kostki sześcienne
potynkowane od zewnątrz. Budowane są one zwykle
z betonu lub pustaków, stąd wymagają otynkowania.
Zwykle wogóle nie mają one strychu, zaś ich dach
jest jednocześnie sufitem ich najwyższego piętra.
Częściowo lub całkowicie pod ziemią mają one już
"basement" a nie piwnice, czyli wyspecjalizowane
pomieszczenia identyczne do mieszkalnych, tyle
że zagłębione pod ziemię i używane jako garaże,
warsztaty, składy paliwa, pomieszczenia dla
generatorów i pieców centralnego ogrzewania, itp.
Niemal zawsze zamieszkuje je tylko jedna rodzina
ich właścicieli. Stąd ich pomieszczenia zaczynają
dzielić się (i specjalizować) zależnie od wypełnianej funkcji
na kuchnie, jadalnie, salony, sypialnie (zwykle odrębne
dla każdego członka rodziny), pralnie, gabinety, biblioteki,
itp. Wszewilki obecnie mają ich już sporo, zaś ich liczba
wzrasta. Wiem, że poza Polską wykształtowała się
już kolejna, 6-ta generacja wiejskich budynków
mieszkalnych (zwykle nazywane "rezydencje" albo "mansje").
Interesujące, że coraz częściej zamieszkiwana jest ona
przez pojedynczych ludzi żyjących w nich samotnie - podobnie
jak było to z domami 1-szej generacji (domostwa ludzkie jakby
powróciły więc do swego punktu startowego). Pomału przyjmuje
się ona i w Polsce, tyle że nie doszła jeszcze do Wszewilek.
Jej budynki to małe i zupełnie niezależne od reszty świata
"pałacyki" o dużej i wysoce wyspecjalizowanej przestrzeni
mieszkalnej, o doskonałym zabezpieczeniu przed nieproszonymi
intruzami (faktycznie są to niemal "niezdobyte" twierdze z
alarmami, kamerami telewizyjnymi, zdalnie zatrzaskiwanymi
drzwiami, pancernymi szybami, ukrytymi przejściami,
własnymi schronami przeciw-atomowymi, itp.), o doskonałym
połączeniu z resztą świata (szybki internet - broadband,
telekonferecja, telefony i telewizja satelitarna, optyczne telefony,
itp.), o zdolności do "samowystarczalności"
(tj. do zupełnie niezakłóconego funkcjonowania w przypadku
odcięcia ich od dostaw prądu, gazu, wody, paliwa, żywności,
itp.), oraz o ogromnie ozdobnych i skomplikowanych formach
zewnętrznych i wewnętrznych. Faktycznie, jeśli dobrze się
zastanowić, to domostwa owej 6-tej generacji w rzeczywistości
noszą wszelkie cechy statków kosmicznych, tyle że ciągle
nie są one w stanie ulecieć w przestrzeń. Czyli są one jakby
zaawansowanymi odpowiednikami ziemianek 1-wszej
generacji w stosunku do
dzisiejszych domostw. Nietrudno więc przewidzieć, że
następną po nich, 7-mą generacją wiejskich
domów mieszkalnych będą "latające domy" (tj. "arki")
zbudowane w formie statku kosmicznego nazywanego
magnokraftem.
Owa siódma generacja domów zacznie być budowana
natychmiast po tym jak ludzkość opanuje budowę
urządzeń zwanych
komorami oscylacyjnymi
będących napędami dla magnokraftów. Podobnie też jak
domostwa drugiej generacji, początkowo domy 7-mej generacji
będą drogie, zaś latanie nimi i ich obsługa będą wymagały
umiejętności młodych ludzi. Dlatego w pierwszej fazie ich
istnienia ponownie zapewne zamieszkiwały w nich będą
całe grupy spokrewnionych rodzin, a więc dziadkowie,
rodzice, oraz rodziny ich dzieci. Sytuacja ta zmieni się
jednak kiedy magnokrafty potanieją bowiem opracowana
zostanie ich wersja telekinetyczna (tj. samonapełniająca
się energią oraz nieprzerwanie sterowana niezawodnymi
komputerami), a stąd powstanie także i kolejna już, bo
8-ma generacja "latających domów" (rodzaj "raju").
Staną się one przyszłościowymi odpowiednikami domostw
wiejskich 3-ciej generacji. Itd., itp. - w kółko Macieju.
Rozwój domostw będzie więc zataczał coraz wyżej
wznoszące się spirale, podobnie jak tzw. "Prawo
Cykliczności" omawiane w rozdziale B z tomu 2
monografii
[1/4]
definiuje spiralny postęp w rozwoju ludzkich napędów.
(Owo "Prawo Cykliczności" jest to rodzaj jakby "Tablicy
Mendelejewa", tyle że zamiast dla pierwiastków
chemicznych jego działanie rozciąga się dla urządzeń
technicznych budowanych przez ludzi. Dlatego
wyjaśnione powyżej powtarzalne cykle jakie daje
się odnotować w rozwoju domostw wiejskich, faktycznie
wynikają z działania owego "Prawa Cykliczności".)
Zaraz po wojnie przetrwało we Wszewilkach
kilka zabudowań owej unikalnej drugiej
generacji opisanej w poprzednim punkcie
#G1 tej strony. Wedlug mojego oszacowania
budynki te już wówczas liczyły ponad 300 lat.
(Powinienem w tym miejscu wspomnieć, że np. w Nowej
Zelandii każdy budynek który liczy ponad 100 lat automatycznie
staje się "skarbem narodowym", jest chroniony przez prawo i nie wolno
go burzyć ani zmieniać jego zewnętrznego wyglądu.) Ja pamiętam cztery
z takich zapewne ponad 300-letnich zabudowan Wszewilek - które ostały
się w całości, oraz co najmniej trzy dalsze z których po wojnie ciągle
ostały się ściany boczne. Jak się okazuje, wszystkie owe prastare
budynki były budowane w bardzo szczególny i niemal identyczny sposób.
Dokładnie takiego też sposobu budowania wiejskich zabudowan gospodarskich
nie spotkałem w żadnej innej wsi poza Wszewilkami. Mogę więc tutaj
stwierdzić, że rolnicy z Wszewilek albo wypracowali sobie własny
unikalny "styl architektoniczny Wszewilek" jaki potem został
od nich skopiowany przez zawodowych architektów i upowszechniony
po całym świecie, albo też wynaleźli oni ten sam styl równolegle
do zawodowych architektów i zupełnie niezależnie od nich. (Oficjalnym
przykładem stylu Wszewilek jest kościół Milicki pod wezwaniem
Św. Andrzeja Boboli -
patrz fotografia "Fot. #G2" poniżej,
gdzie styl ten został zreprodukowany w sposób nowoczesny
i najbardziej spektakularny.) Taki sam bowiem styl jak ten
używany chałupniczo przez rolników z Wszewilek, jest szeroko
upowszechniony po świecie w oficjalnych budowlach wielu
akademicko edukowanych architektów. Ta jego akademicka
wersja znana jest na całym świecie pod angielską nazwą
stylu architektonicznego "tudor" (w Polsce zwykle
jest ona znana pod nazwą: "mur pruski"). Co więc
faktycznie chcę tutaj powiedzieć, to że ów słynny na całym
świecie i często spotykany obecnie styl architektoniczny po
angielsku zwany "tudor", albo oryginalnie wywodzi się od chałupników
z Wszewilek, albo też spontanicznie wynaleziony on został przez
dawnych wieśniaków z Wszewilek w sposób zupełnie niezależny i
równoległy do jego upowszechienia po świecie przez akademicko
edukowanych architektów.
* * *
Owe stare budynki w "stylu Wszewilek"
konstruowane były w następujący sposób. Na ziemi układano fundamenty z
brył rudy darniowej. Na fundamentach tych budowano szkielet budynku z
belek lub tyczek. Po wewnętrznej stronie budynku szkielet ten obkładano
silnymi matami uplecionymi z trzciny rosnącej w dolinie Baryczy. Następnie
z oby stron obrzucano te maty przyklejającą się do nich zaprawą sporządzoną
poprzez wymieszanie gliny pozyskanej ze Stawca ze słomą poprzecinaną na
odcinki mierzące jakieś 20 cm. Zaprawę tą następnie wygładzano deską, tak
że z obu stron wyglądała ona równo i płasko. Z zewnątrz zaprawę tą wygładzano
tak by równała się ona z powierzchnią belek formujących szkielet danego
budynku. Kiedy zaprawa ta wyschła, formowała ona silne i termicznie
doskonale izolowane ściany budynku. Dla upiększenia ściany te potem
malowano na biało wapnem. Aby zaś zabezpieczyć drewniany szkielet
budynku przed gniciem, malowano jego drewno rzadką smółką pogazową
(otrzymywaną podczas wypalania węgla drzewnego lub podczas produkcji
gazu węglowego). Dach budynku układano warstwami z wysuszonego
gigantycznego sitowia specjalnej odmiany, jakie rosło w zalewach
Baryczy a jakie osiągało wzrost około 2 metrów wysokości.
Sitowie to miało tą cechę, że po wysuszeniu formowało bardzo
twarde i trwałe włókna, które nie gniły przez dziesiątki lat.
Podłogę we wnętrzu budynku ubijano równiuteńko z mieszaniny gliny
z piaskiem i odrobiną wapna, formując z niej tzw. "klepisko". Dla
lepszej izolacji termicznej, klepisko to oddzielano od gleby cienką
warstwą izolacyjną, którą zwykle były maty ciasno uplecione z trzciny.
Po wyschnięciu podłoga ta stawała się gładka i twarda jak beton,
chociaż dobrze izolowała ciepło. W sensie użytkowym nie była więc
ona wcale gorszą od dzisiejszych linoleów i PWC. Na zakończenie
budowy na dachu ustawiano tzw. "kozła" który stabilnie utrzymywał sobą
poziomo stare koło od woza aby zachęcić bociana do założenia na nim
gniazda. (Gniazdo bociana na domu było bowiem w dawnych czasach gwarancją
i symbolem pokoju oraz długotrwałego bezpieczeństwa. Wszakże bociany
mają tzw. "szósty zmysł" (ESP) jaki podpowiada im przyszłość i stąd
nie zakładają one gniazd na domach które już wkrótce mają ulec spaleniu
lub np. mają paść ofiarą uderzenia pioruna. Podobnie zresztą jest
z jaskółkami.)
Wszystkie budynki zbudowane w
"stylu architektonicznym Wszewilek" posiadały podobny, bardzo elegancki
chociaż surowy i prosty wygląd. Jeśli były one dobrze utrzymywane i
często malowane, wówczas posiadały białe ściany poprzekreślane pionowa,
poziomo, oraz pod kątami czarnymi belkami ich szkieletu drewnianego
pokrytego smółką. Wyglądały więc one dokładnie tak jak wygląda obecnie
kościół
Św. Andrzeja Boboli
w Miliczu - patrz zdjęcie "Fot. #G2" poniżej. Nic dziwnego że ów chałupniczy "styl architektoniczny
Wszewilek" musiał ogromnie podobać się niemieckim akademicko-edukowanym
architektom. Być więc może że podchwycili go oni od chałupników
z Wszewilek i upowszechnili po świecie. Wszakże symbolizował
on niemal "niemiecką" schludność, elegancję, oraz surowe piękno.
Jeśli zaś budynki te zostały zaniedbane, ciągle wyglądały one
schludnie i ładnie. Glina ich ścian utrzymywała bowiem trwale
swój ładny, naturalnie żółty kolor. Belki ich szkieletu wprawdzie
z czasem płowiały, jednak ładnie harmonizowały wówczas z wiecznie
żółtym kolorem owej gliny ścian. Z kolei ich dach z gigantycznego
sitowia Baryczy nabierał ciemnego koloru. Jednak jego ogromnie
trwałe włókna były odporne na gnicie i chroniły budynek przed
deszczem przez dziesiątki następnych lat.
* * *
Niestety, ogromnie przykro mi
tutaj napisać, że ostatnie zabudowanie wzniesione w tym chałupniczym
"stylu architektonicznym Wszewilek" zostało zburzone w jakiś czas
po tym jak wyemigrowałem do Nowej Zelandii. Była to stara stodoła
która stała nieopodal młyna elektrycznego. W chwili obecnej Wszewilki
nie posiadają więc nawet jednego zabudowania w swoim chałupniczym
stylu architektonicznym, który historycznie wywiódł się właśnie z
owej niezwykłej wioski i był dla niej unikalny. Prawdopodobnie
nie zachowało się również do dzisiaj nawet jedno kolorowe zdjęcie
takiego budynku.
Fot. #G2: Kościół Św. Andrzeja Boboli
w Miliczu (a przed wojną kościół ewangelicki)
.
Został on zbudowany w stylu architektonicznym
jaki po angielsku nazywa sie "tudor" (w Polsce
zwykle jest on znany pod nazwą "muru pruskiego").
Ciekawostką tego stylu jest, że najprawdopodobniej
oryginalnie wywodzi się on z chałupniczej zabudowy
pobliskiej wioski Wszewilki
(Stawczyk),
a dopiero potem został podpatrzony i skopiowany przez
akademicko edukowanych architektów - co wyjaśniłem
dokładniej w niniejszym punkcie tej strony internetowej o wsi
Wszewilki.
Obecnie kościół ten jest świątynią Rzymsko-Katolicką
pod wezwaniem Świętego Andrzeja Boboli (dawniej
Świętego Krzyża). Powyższa fotografia pochodzi z 2003
roku. Wykonana została przy obiektywie aparatu skierowanym
ze wschodu na zachód. Na pierwszym planie pokazuje
więc wschodnią ścianę prezbiterium kościoła, za którą
znajduje się jego ołtarz. Pełniejsza historia tego kościoła
opisana została na odrębnej stronie internetowej
Św. Andrzej Bobola.
Podczas pobytu w Miliczu kościół ten warto dokładnie
sobie pooglądać i obfotografować. Wszakże w świetle
opisanych w punkcie #E1 tej strony internetowej
przypadków celowego choć sekretnego niszczenia
wszelkich obiektów utrwalających sobą historię
Wszewilek, należy się liczyć że już wkrótce kościół
ten nagle tajemniczo zniknie z powierzchni ziemi
pod jakąś zręczną wymówką.
Część #H:
Tajemnicze i niewyjaśnione zjawiska mające miejsce we wsi Wszewilki:
Na odludnych łąkach które
otaczają tzw. "drugą tamę" na Baryczy, w dawnych czasach widywano
dosyć dziwnego potwora. (Owa "druga tama" znajduje się w górę rzeki
Barycz, w odległości jakieś 10 kilometrów od tamy pokazanej na
zdjęciu z "Fot. #D1" powyżej.) Potwór ten był czarny wielkosci dużego
psa. Z kształtu przypominał on lwa, jednak miał też skrzydła jak ptak.
Ludzie różnie go wówczas nazywali. Najczęściej twierdzono że
to sam "diabeł". Ja nazywam go "gryfem", bowiem cała
jego anatomia przypomina mi stwora genetycznie poskładanego
z innych zwierząt, którego mitologia grecka nazywała właśnie
"gryfem". Ja również spotkałem tego stwora, tyle że w zupełnie
innym miejscu. Faktycznie to on mnie zaatakował. Swoje spotkanie
z krwiopijnym gryfem opisałem w podrozdziale R4.2 z tomu 14
monografii [1/4]. Z opowiadań ludzi wynikało, że tamten gryf
spod drugiej tamy na Baryczy wyglądał i zachowywał się
tak samo jak mój gryf opisany w w/w podrozdziale R4.2.
Podobny potwór (gryf) wyglądający jak mały czarny lew
albo czarna pantera, widywano także w innych niż Polska
krajach. Jego obserwacje w owych innych krajach
zaprezentowane są w punkcie #E8 na stronie internetowej o
Nowej Zelandii.
* * *
Działo się to zimowego
poranka około 1954 roku. Razem z innymi kolegami szliśmy rano
do szkoły w Miliczu. (Szkoła w owym czasie zaczynała sie o 8 rano.)
Jednak tamtego dnia wszyscy zaobserwowaliśmy niezwykłe zjawisko.
Mianowicie ogromna kula jarząca się złocistym
światłem wolno przetaczała się nisko nad horyzontem po północnej
stronie wszewilkowskiego nieboskłonu. Tor ponad jakim zdawała
się ona przemieszczać przebiegał nisko tuż nad wierzchołkami
drzew w samym środku szerokiego pasa gęstych lasów jaki to pas
obrzeża Wszewilki od północnej strony. W okresie czasu kiedy my
zdołaliśmy przejść od młyna na Wszewilkach do końca Wszewilek
przy Krotoszyńskiej w Miliczu (czyli jakieś 2 kilometry), kula
ta zdążyła przetoczyć się wolno tuż nad horyzontem z początkowej
pozycji w kierunku północno-wschodnim od nas, poprzez dokładnie
kierunek północny od nas, a kończąc na ostatecznym jej kierunku
północno-zachodnim od nas. Jej średnica kątowa wynosiła jakieś
3 średnice księżyca. Wsród nas było kilku kolegów ze starszych
klas. Ci tłumaczyli nam wówczas, że jest to księżyc, który
zamiast po południowej stronie, tego dnia ukazał się po północnej
stronie nieboskłonu, tuż nad horyzontem. Wszyscy w to tłumaczenie
wierzyliśmy, bowiem o UFO w owym czasie nikt wówczas nie słyszał.
Jednak obecnie po wielu latach mi owo tłumaczenie przestaje
się zgadzać. Moim zdaniem gdyby kula ta faktycznie była księżycem
wówczas: (1) nie mogła się przemieszczać aż tak szybko (tj. o
azymut około 90 stopni w przeciągu zaledwie niecałej godziny, co
dawałoby jej czas pełnego okrążenia Ziemi wynoszący tylko
około 4 godzin), (2) nie miałaby złocistego koloru a bardziej biały,
(3) nie byłaby aż tak ogromna, oraz (4) kiedyś w życiu musiałbym
widzieć ponownie ten sam księżyc przemieszczający się po północnej
stronie nieboskłonu w niemal taki sam sposób (tymczasem nigdy już
go ponownie takim nie zobaczyłem, ani nigdy nie słyszalem aby
ktoś inny go takim zobaczył). Dlatego posądzam, że owego czasu
cała gromada moich rówieśników z Wszewielek zaobserwowała ogromny
wehikuł UFO świecący się złocistym kolorem, jak zwolna przemieszczał
się on po północnej stronie wszewilkowskiego nieboskłonu.
Działo się to podczas jednych
z owych świąt na które zjeżdżała się cała nasza rodzina. Wśród
przyjezdnych był wówczas także mój najstarszy brat. Jest on
ogromnie "sceptycznym" człowiekiem i jeśli ktoś choćby wspomni
UFO w jego obecności, brat ten natychmiast dostaje ataku
wojowniczości. Jednak w środku owego dnia wpadł on do kuchni
blady jak ściana i cały roztrzęsiony. W kuchni byliśmy własnie
oboje z moją matką. Natychmiast zrozumieliśmy że stało się coś
ogromnie dla niego wstrząsającego. Jednak brat był tak wzburzony,
że długo nie potrafił wydusić ze siebie słowa. Kiedy w końcu
powróciła do niego mowa, roztrzęsionym głosem nas poinformował,
że w naszym ogrodzie napotkał żywe "krasnoludki" wysokie tylko
na jakieś 25 centymetrów. Natychmiast więc wszyscy
wypadliśmy z domu, aby nam te "krasnoludki" pokazał. Brat
zaprowadził nas do kąta ogrodu gdzie rósł duży krzak ozdobny
po angielsku nazywany "holly" - co słowniki tłumaczą na polski
jako "ostrokrzew". Krzak ten znany jest z bardzo powolnego
wzrostu. Jednak ten rosnący w ogrodzie moich rodziców był
szczególnie okazały. Ja osobiście oceniam, że już w owym
czasie krzak ten liczył około 200 lat (chociaż dom moich
rodziców miał wówczas tylko niecałe 40 lat). Krzak ten musiał
więc być tam zasadzony bardzo dawno temu, zapewne jako fragment
ogrodu jakiegoś znacznie starszego domu który poprzednio stał
w tym samym miejscu. To właśnie przy owym starym krzaku brat
odnotował grupkę kilku miniaturowych istot jak coś tam wyczyniały.
Kiedy spostrzegły że brat je odnotował zaczęły nawet gwałtownie
wymachiwać do niego swymi maleńkimi rękami. (Ja osobiście
wierzę, że owo machanie wcale nie było przyjacielskim
pozdrowieniem. Zapewne po prostu dawały znać mojemu
bratu coś w rodzaju: "jeśli zbliżysz się do nas jeszcze trochę,
my cię zanihilujemy naszymi dezintegratorami jonowymi".
Jednak mojemu bratu nie trzeba było żadnych pogróżek.
Dał natychmiast nogę z własnej woli oszołomiony tym
co zobaczył.) Oczywiście, w chwili kiedy my wszyscy
tam dotarlismy, po owych "krasnoludkach" nie było już
nawet śladu. Ja natychmiast poszukałem pod krzakiem, za
krzakiem, za płotem, oraz wszędzie po całym ogrodzie.
"Krasnoludki" zniknęły jakby "pod ziemię się zapadły".
Matka uspokoiła jednak roztrzęsionego brata. Ona widziała
je także, chociaż przy zupełnie innej okazji. Potem się
okazało że także ojciec je widywał. Rodzice nazywali je
"opiekuńczymi duszkami" które jakoby "opiekowały" się
domostwem, ogrodem i polami. Kiedy zacząłem dyskutować
ową obserwację z kolegami, okazało się że identyczne
"krasnoludki" różni ludzie widywali również w pobliżu
całego szeregu innych domostw na Wszewilkach.
* * *
W chwili obecnej jest nam już wiadomo,
że na Ziemię systematycznie przylatuje
miniaturowa rasa UFOnautów o wzroście
wynoszącym jedynie około 25 centymetrów
(tj. są oni rozmiarów półlitrowej butelki
coca-coli). Fotografię jednego z owych
UFOnautów przytoczyłem na stronach
internetowych
aliens_pl.htm - o kosmitach oraz
day26_pl.htm - o tsunami.
Z badan UFO jest nam też wiadomo, że to właśnie owi miniaturowi
UFOnauci są szczególnie złośliwymi i wyjątkowo niszczycielskimi istotami.
Nie na darmo utarło się powiedzenie, że "trucizna im bardziej
jest śmiercionośna tym mniejsze opakowanie zajmuje".
To właśnie owi UFOnauci są odpowiedzialni za sabotaż, niszczenie,
i znikanie w naszych domach tego co nam właśnie potrzebne. W
dawnych czasach w Polsce nazywano je złośliwymi "chochlikami",
Anglicy nazywają je złośliwymi "gremlins", zaś w Malezji nazywają
je "toyols" i obawiają się ich najbardziej ze wszelkich ras UFOnautów.
Bardzo więc im daleko do "duszków opiekuńczych". Faktycznie to
znałem kiedyś rodzinę w Nowej Zelandii którą owe złośliwe stworzenia
dosłownie zniszczyły. Początkowo rodzinie tej dobrze się wiodło
ponieważ jej głowa pracowała jako wykładowca na Uniwersytecie
Otago w Dunedin. Wszystko to jednak się zmieniło kiedy dom owej
rodziny zaczął być nachodzony właśnie przez owe miniaturowe
stwory które w rzeczywistości jakoby nie mają istnieć. Ów szanowany
przez wszystkich i chodzący twardo po ziemi wykładowca uniwersytecki
nagle wszędzie zaczął widywać owe miniaturowe ludziki. Wieczorami
widywał je chodzące pod sufitem jego sypialni, rankiem widywał je
biegające pod stołem w jego kuchni, zaś podczas dojazdów do pracy
widywał je wyskakujące z jego samochodu. Oczywiście, ponieważ
nie wierzył w ich istnienie, udał się do psychiatry aby ten mu pomógł
ich się pozbyć. Psychiatra zaś nawmawiał biednemu chłopinie posiadanie
tylu psychicznych chorób, że chłopina ochotniczo odszedł z posady
wykładowcy na rentę zrowotną, co spowodowało ruinę całej jego rodziny.
Najwyraźniej Wszewilki też leżą (lub kiedyś leżały) właśnie w strefie
działania owych miniaturowych złośliwych UFOnautów. Stąd zapewne
się brały tak liczne obserwacje "krasnoludków" w powojennych Wszewilkach.
* * *
Owa osobista obserwacja
"krasnoludków" wcale nie zmieniła "sceptycyzmu" mojego brata.
Wręcz tylko jakby go zintesyfikowała. Kiedykolwiek bowiem
wspomnę temat UFO w jego obecności, mój brat reaguje emocjami
a nie logika. Główna lekcja jaką ja wyniosłem z całego zdarzenia
stwierdza, że "jeśli ktoś z dużą dozą emocji kwestionuje
istnienie UFO i atakuje tych co poruszają temat UFO, wcale
to nie oznacza, że taki ktoś nie posiada osobistych doświadczeń
z UFO". Wręcz przeciwnie. Faktycznie to oznacza, że taki
ktoś zapewne używa nacisku emocjonalengo aby zagłuszyć
jakieś osobiste i sekretne doświadczenia z UFO. Doświadczenia
te najprawdopodobniej bowiem kolidują z "oficjalnym" widzeniem
świata przez daną osobę. Dlatego osoba ta stara się je w sobie
zadusić i nie dopuszcza ani do ich uzewnętrzniania się,
ani do wypłynięcia na wierzch jej pamięci. Wyrażając to
innymi słowami, "emocjonala postawa jaką wielu ludzi zajmuje
wobec UFO wcale nie wyraża tego co oni faktycznie wiedzą,
lub co faktycznie przeżyli, a wyraża to co oni pragną aby
miało miejsce, oraz co starają się ukryć przed samymi sobą".
* * *
Ogromnie ciekawy telewizyjny
program dokumentarny o "krasnoludkach", identycznych do tych
widzianych przez mojego brata, oglądałem w telewizji Malezyjskiej.
Był on nadawany tam na kanale TV3, w poniedziałek, dnia 24 stycznia
2005 roku, w godzinach 21:30 do 22:00. Nosił on tytuł "Misteri
Nusantara". (Jak wynikało z następnego programu z
owej serii, program ów posiada własną stronę internetową o adresie
misterinusantara.tv3.com.my).
Raportował zeznania wielu naocznych
świadków którzy w Malezji widzieli UFOnautów identycznych do polskich
"krasnoludków". W Malezji istoty te nazywane są "toyol".
W programie tym wszyscy świadkowie którzy na własne oczy widzieli
te "toyol", opisywali i rysowali je w identyczny sposób, chociaż
żaden z nich nie wiedział o opisach i rysunkach tego kogoś drugiego.
I tak owe malezyjskie "toyol" były rysowane i opisywane jako bardzo
maleńkie ludziki, mające tylko około 25 cm wzrostu, z sylwetką
znacznie pogrubioną w pasie. (Owo pogrubienie w pasie wcale
jednak nie wynika z ich anatomii. Anatomia ta jest bowiem miniaturową
wersją anatomii ludzkiej. Pogrubienie to jest jedynie oznaką posiadania
szczególnego rodzaju napędu osobistego, podobnego do napędu
pokazanego poniżej na rysunku "Fot. #H3". Tyle tylko, że aby nie
upalać sobie rąk potężnym polem magnetycznym wytwarzanym
przez pędniki w pasie, napęd używany przez owe istoty posiada
poduszki ochronne zamontowane wokół bioder, jakie nałożone są
na ów pas z pędnikami magnetycznymi. Po więcej informacji na
temat tej wersji napędu z poduszkami wokół bioder patrz opisy
i rysunek tego napędu zawarte w podrozdziale E4 z tomu 2 monografii [1/4].)
Jeden z chłopców, którego taki "toyol" odwiedzał dosyć regularnie,
porównywał jego wymiary do wielkości jedno-litrowej pustej butelki
plastykowej po "coca cola". Ich głowa była pokazywana jako bardziej
wydłużona ku górze w proporcjonalnym porównaniu do ludzkich głów,
oraz poszerzona w części czołowej. Ich uszy były ostro zakończone
na swym górnym końcu, jak uszy psa. Skóra ich twarzy była opisywana
jako ciemno-zielona. Ich oczy były jaskrawo-czerwone i dosyć wyłupiaste.
Natomiast ich zęby rosły nieregularnie w odstępach od siebie i były
ostre jak zęby u kota. Wszyscy obserwatorzy tych istot zgadzali też
się ze sobą w opisach intencji i zdolności malezyjskich "toyol".
Przykładowo wszyscy stwierdzali że istoty te mają szatańskie intencje
wobec ludzi, zaś zaobserwowanie że się nami interesują nigdy nie
zwiastuje nic dobrego. Wszyscy też podkreślali ich zwyczaj ukrywania
się przed ludźmi i zdolność do znikania z widoku. Mianowicie każdy
z tych co je widział twierdził, że w momencie kiedy istoty te tylko
zorientowały się że są widziane przez człowieka, wówczas natychmiast
zaczynały stawać się przeźroczyste i szybko całkowicie znikały z widoku.
W sumie owe malezyjskie "toyol" wyglądały dokładnie jak ów miniaturowy
UFOnauta uchwycony na fotografii "Fot. #H4ab" ze strony internetowej
explain_pl.htm - o naukowej interpretacji zdjęć UFO,
a także dokładnie tak samo jak owe "krasnoludki" które mój sceptyczny
brat widział w ogrodzie naszych rodziców.
Od niepamiętnych czasów mieszkańcy Wszewilek
widywali najróżniejsze latające istoty. Zależnie od tego co owe istoty im czyniły,
nazywali je różnie, począwszy od czartów, diasków, diabłów, diablic i diablików,
poprzez sukuby i inkuby, licha, zmory, strzygi, a skończywszy na złośliwych
skrzatach i chochlikach. W dawnych czasach opowiadało się o nich podczas długich
zimowych wieczorów. Praktycznie też niemal każdy z moich rówieśników napotkał je lub
był przez nie prześladowany na jakimś tam etapie swojego życia. Tyle że zwykle niemal
natychmiast potem o wszystkim zapominał. W czasach mojej młodości najpowszechniejsze
były na Wszewilkach spotkania z tzw. "zmorami". Praktycznie niemal nieustannie któryś
z moich kolegów przyznawał się że "ostatniej nocy dusiła mnie zmora". Owo stwierdzenie
wcale nie było przy tym alegoryczne. Zmory te faktycznie bowiem "dusiły" młodych
chłopców. Oczywiście, będąc młodocianymi i naiwnymi owych czasów (nie było wówczas
dostępu do edukacji seksualnej i ufologicznej jaką mają dzisiejsi młodociani)
faktycznie mało który z ofiar tych zmór rozumiał, że owo "duszenie" fachowo
nazywa się "gwałceniem".
Pod nazwą "zmora" w owych czasach ukrywały
się niewielkie kobietki o wysokości zaledwie około 90 cm do 1 metra, jakie miały
brzydki zwyczaj "duszenia" nocami ludzi o odpowiadającym im niewielkim wzroście.
Zwykle ich ofiarami padali więc młodzi chłopcy. Zachowanie "zmór" było bardzo
podobne do zachowania innych "istot nadprzyrodzonych" - jak kiedyś nazywano ogólnie
dzisiejszych UFOnautów, które zależnie od płci nazywano "sukuby" lub "inkuby".
Tyle że sukuby były wielkości normalnego człowieka, lubowały się więc w "duszeniu"
dorosłych ludzi. Z kolei atakując już seksualnie aktywnych, dorosłych ludzi,
zwykle ich akty były identyfikowane przez ofiary jako "eksploatacja seksualna".
Ponieważ jednak dawniej ludzie nie przykładali zbytniej uwagi do terminologii,
często mylili te dwie odmienne rasy nieziemskich istot, nazywając je obie "zmorami".
Zarówno sukuby jak i zmory używały napędu osobistego zilustrowanego na "Fot. #H3".
Dzięki temu wlatywały nocami bezgłośnie do ludzkich domów, zwykle poprzez otwarte
okno. Oczywiście, posiadały też zdolność do wlatywania przez zamknięte okna, tak jak
to wyjaśnia
"stan telekinetycznego migotania"
opisany dokładniej w podrozdziale L2 z tomu 10
monografii [1/4]. Ponieważ jednak ten stan powoduje
dosyć nieprzyjemne wibrowanie i swędzenie ich ciała,
jeśli miały one dostęp do otwartego okna, wolały
wlatywać właśnie przez nie. Po wleceniu do środka
atakowały one seksualnie swoją ofiarę, którą zwykle
był młody chłopiec.
Zastanawiające w dawnych
opowiadaniach ze spotkań z owymi "nadprzyrodzonymi" istotami jest,
że znaczna ich proporcja była karłowatego wzrostu, aczkolwiek
całkowicie "normalnych" ludzkich proporcji ciała. Mianowicie,
z wykazu nazw owych istot podanego na początku tego punktu,
jedynie diabły, czarownice i sukuby były normalnego ludzkiego
wzrostu. Jednak te same diabły miały także swoją karłowatą wersję
(notabene opisywaną także w poemacie Adama Mickiewicza "Pani
Twardowska"). Owa karłowata wersja "diabłów" zwykle nazywana
była "diabełki" lub "diabliki". Ponadto diaski, licha, zmory,
strzygi, a także owe złośliwe skrzaty i chochliki, wszystkie
te istoty były karłowatego wzrostu. Ich wzrost wahał się od
jedynie około 25 cm do około 1 metra - oczywiście przy proporcjach
ciała podobnych do człowieka. Taka duża przewaga karłowatych istot
odpowiada obecnym badaniom UFO. Pod względem liczebności wszakże
również przeważają UFOnauci owego karłowatego wzrostu (ich
najczęściej widywana na Ziemi rasa zwykle nazywana jest "szarakami").
UFOnautów "normalnego" ludzkiego wzrostu spotyka się raczej rzadko.
Także na fotografiach dzisiejszych UFOnautów najczęściej utrwalane
są owe karłowate lub miniaturowe istoty z kosmosu. Przykład takiej
właśnie fotografii miniaturowego UFOnauty, na której uchwycony został
kosmita z dużą jajowatą głową i wzrostem wynoszącym zaledwie około
25 centymetrów, pokazany został na stronach internetowych
aliens_pl.htm - o kosmitach oraz
day26_pl.htm - o tsunami.
Kosmita z owej fotografii pasuje jak ulał do dosyć licznych w
czasach mojej młodości opowiadań mieszkańców Wszewilek, że
widywali oni dziwnie wyglądające "skrzaty" lub "krasnoludki" na swoich
ogrodach lub polach. Racjonalnego wytłumaczenia dla tego zjawiska
"karłowatości" dawnych "nadprzyrodzonych istot" oraz dzisiejszych
UFOnautów dostarczają tzw. "równania grawitacyjne" opisane w
podrozdziałach JE9 do JE9.3 z tomu 9 monografii [1/4], oraz
wspominane na stronie o
ewolucji człowieka.
Mianowicie,
istoty te przylatują na Ziemię z ogromnych planet jakich grawitacja
jest wiele razy wyższa niż grawitacja Ziemi. Z kolei tak wysoka
siła przyciągania grawitacyjnego na ich rodzimych planetach,
działająca na nich poprzez długi łańcuch ewolucyjny, nie pozwala
im wyrastać na wysokość ludzi z planety Ziemia.
* * *
Istnieje jeszcze jedna manifestacja skrytej
działalności UFOnautów, jaka relatywnie często obserwowana kiedyś była na Wszewilkach.
Jest nią tzw. "tańcujący diabeł" - jak go często nazywano w folklorze staropolskim
(Anglicy nazywają go "dust devil" co luźno można tłumaczyć jako "diabeł z kurzu".
Przez Chińczyków używających dialektu kantoniskiego nazywany jest on "czie fung" -
co daje się tłumaczyć jako "czarci wiatr".) Ów "tańcujący diabeł" to po prostu słup
kurzu jaki w pogodne dni letnie pozbawione wiatru można było kiedyś obserwować
jak inteligentnie wędruje on sobie tuż ponad powierzchnią niedawno zaoranych
piaszczystych pól Wszewilek-Stawczyka. (Obecnie większość owych piaszczystych
pól Wszewilek-Stawczyka została zalesiona, nie będzie więc już teraz można tam
zaobserwować tak łatwo tych zwykle niewidzialnych dla ludzkiego oka UFOnautów
i wehikułów UFO.) Zgodnie ze staropolską tradycją folklorystyczną, w środku owego
wirujacego słupa kurzu zawsze kryje się niewidzialny dla ludzkich oczu "diabeł"
który kurz ten wprawia w ruch wirowy swoim "tańcem". Tradycja ludowa zaobserwowała
bowiem, że czasami z tego słupa kurzowego faktycznie wyłania się karłowata istota
"nadprzyrodzona" popularnie kiedyś zwana "diabłem". Owe dawne ludowe obserwacje
dokładnie pokrywają się z dzisiejszymi badaniami UFO które wyjaśniają, że ów
słup kurzu wzniecany jest przez wir powietrza wzbudzany wirujacym polem
magnetycznym formowanym przez napęd niewidzialnych dla ludzkich oczu wehikułów
UFO, oraz napęd równie niewidzialnych pojedyńczych UFOnautów używających
magnetycznego napędu osobistego. Po szczegółowe opisy jak wir ten jest
wzbudzany proponuję zajrzeć do podrozdziału F11.2.3 i na rysunek F36 z
tomu 3 monografii [1/4]. Z kolei materiał dowodowy na fakt, że poza owym
wirem faktycznie kryje się UFOnauta lub wehikuł UFO ukryty przed wzrokiem
ludzi poza zasłoną albo tzw. "soczewki magnetycznej", albo też tzw. "stanu
migotania telekinetycznego", zaprezentowany jest w podrozdziale O5.1 z tomu
12 monografii [1/4].
Niezależnie od dziennych przelotów
niewidzialnych statków UFO, przez ludzi widywanych jedynie w formie słupów
wirującego kurzu wzbudzanego przez napęd owych statków (we Wszewilkach zwanych
"tańcującym diabłem"), w okolicach Wszewilek-Stawczyka często spotkać było można
inne następstwa skrytego działania UFOnautów i UFO. Przykładowo wczesnym rankiem
czasami dawało się znaleźć na łąkach w okolicach Wszewilek-Stawczyka galaretowatą
substancję jaka opadała ze statków UFO, a jaka fachowo przez UFOlogów nazywana
jest "anielskie włosy". Moi rodzice dzierżawili kiedyś łąkę w okolicach "czarnego
stawu" o jakim piszę w innym punkcie tej strony (cały tamten obszar obecnie jest
zalany dużym nowym stawem). Często więc wczesnym rankiem wychodziłem z krowami
na ową łąkę. Wielokrotnie więc po drodze znajdowałem tam owe "anielskie włosy",
które z jakimś dziwnym upodobaniem były tam nocami porzucane przez UFO, zaś
wcześnie rano dawały się tam znaleźć zanim szybko odparowały. W UFO substancja
ta wypelnia wolną przestrzeń pomiędzy dwoma dyskoidalnymi statkami UFO
sprzęgniętymi w kulisty kompleks latający - taki jak ten pokazany na
rysunku "Fot. F1 (b)" na stronie internetowej
magnocraft_pl.htm.
Kiedy więc owe dwa UFO rozdzielały się od siebie w powietrzu ponad łąkami
Wszewilek, owa kosmiczna galareta opadała na ziemię, gdzie ulatniała się
w stan gazowy. Najwięcej tej galarety ja osobiście znajdowałem właśnie
na owych łąkach położonych kilkaset metrów na północny-wschód od tamy
na Baryczy, czyli w miejscach które obecnie zalane są nowo-zbudowanym
stawem rybnym. (Niemniej czasami znajdowałem ją też w innych miejscach.)
Z jakichś powodów łąki te były ulubionym miejscem nocnych nalotów wehikułów
UFO. Jeśli więc ktoś wybrał się tam wczesnym rankiem, zanim owe "anielskie
włosy" miały czas wyparować, bylo niemal pewne że znajdzie tam bryły owej
galarety. Dokładniejsze opisy owych "anielskich włosów" z UFO zawarte są
w podrozdziałach F3.3, O5.4 oraz P2.2 z tomów 2, 12 i 13 monografii [1/4],
upowszechnianej gratisowo za pośrednictwem niniejszej strony internetowej.
Jak powyższe to ujawnia, wysoce
szokująca jest liczba odmiennych manifestacji szatańskiej działalności UFOnautów
na Ziemi, które dawało się nieustannie obserwować w dawnych Wszewilkach-Stawczyku.
Tyle że przybywając do Wszewilek w celach rabunkowych, UFOnauci ci zwykle nie
dawali się ludziom zobaczyć. Jedyne więc co było odnotowywane to efekty ich
skrytej działalności. Zresztą dawniej ludzie wcale nie wiedzieli co to takiego
"UFOnauci". Swoje obserwacje kładli więc na karb najróżniejszych "istot
nadprzyrodzonych", co do których wówczas powszechnie się wierzyło,
że zapełniają one ludzkie domostwa, ogródki, pola i okoliczne lasy.
Fot. #H3: Oto tzw. "magnetyczny napęd osobisty".
Umożliwia on swoim posiadaczom latanie w powietrzu
bez użycia żadnego rzucającego się w oczy
urządzenia napędowego. W bardziej zaawansowanych
wersjach, w których jego pędniki magnetyczne zastąpione
zostaną pędnikami telekinetycznymi pracującymi w tzw.
"stanie telekinetycznego migotania", pozwala on również
swoim użytkownikom na stawanie się niewidzialnymi dla
ludzkiego wzroku, a nawet na przechodzenie przez ściany
lub przez inne przeszkody stałe. (Owo "telekinetyczne
migotanie" opisane jest na odrębnej stronie internetowej o
Koncepcie Dipolarnej Grawitacji.)
Powyższa ilustracja opisana jest dokładniej na rysunku E2 z
tomu 2 monografii [1/4].
Magnetyczny napęd osobisty działa na zasadzie wzajemnego
odpychania się lub przyciągania dwóch układów magnesów.
Pierwszym z tych układów magnesów jest nasza kula ziemska -
która stanowi wszakże jeden ogromny magnes. Drugim układem
magnesów z tego napędu są tzw. "pędniki magnetyczne".
Pędniki te to rodzaj szczególnie silnych magnesików o
miniaturowych wymiarach. Magnesiki te działają na interesującej
zasadzie tzw. "komory oscylacyjnej" opisywanej dokładniej np. na
stronie internetowej
magnocraft_pl.htm".
W powyższym napędzie "boczne" z owych pędników magnetycznych
zamontowane są w specjalnym ośmio-segmentowym pasie (2) jaki
osoba używająca tego napędu zakłada na siebie. Poprzez odpychające
zorientowanie owych pędników bocznych z pasa względem pola
magnetycznego ziemi, bezgłośnie wynoszą one użytkownika tego
napędu w powietrze. Aby lepiej stabilizować loty tego użytkownika,
w podeszwach obu butów (1) ma on zamontowane kolejne dwa
pędniki "główne", jakie tym razem przyciągają się z polem magnetycznym
Ziemi. Dzięki takiemu układowi głównych i bocznych pędników
magnetycznych, omawiany tu napęd bezgłośnie wynosi daną
istotę w przestrzeń, pozwalając jej latać w powietrzu jak ptaki.
Nadaje on jej też wiele innych atrybutów, jak np. indukcyjnie
uodparnia on użytkownika na nasze kule, noże i szable. Powoduje też
że świeci on lekko w locie, może chodzic po wodzie i po naszych
sufitach, jest w stanie zupełnie znikać z widoku, itp. Użytkowników
tego napędu "kule się więc nie imają" a ponadto mogą oni czynić
niemal cuda - nic dziwnego że dawniej uważano ich za istoty
"nadprzyrodzone". Dokładnie taki napęd używają istoty które
dzisiaj nazywamy "UFOnautami", kiedyś zaś nazywano diabłami
i diablicami, zmorami, strzygami, chochlikami, itp. Wszewilki
mają szczególny wkład w naszą dzisiejszą znajomość tego
magnetycznego napędu osobistego. Wynalazł go bowiem
ktoś kto urodził się właśnie na Wszewilkach, czyli ja - dr Jan Pająk.
(Być może właśnie z tego powodu UFOnauci tak zawzięcie
prześladują tą wieś. Wszakże to jej mieszkaniec wydarł i
odsłonił dla innych ludzi ich odwieczny sekret.)
Dokładniejszy opis owego niezwykłego "magnetycznego napędu
osobistego" zawarty jest w rozdziale E z tomu 2 monografii
[1/4]
upowszechnianej gratisowo za pośrednictwem niniejszej witryny
internetowej. Jest on także opisany na licznych stronach
internetowych, np. na:
oscillatory_chamber_pl.htm" lub na
magnocraft_pl.htm".
Na kompletny kombinezon
magnetycznego napędu osobistego typowo składają się: (1) buty
których podeszwy zawierają wmontowane pędniki "główne" które stabilizują
zorientowanie użytkownika podczas lotu (tzw. "zmory" zamiast w
butach posiadają owe pędniki zamontowane w naramiennikach); (2)
ośmio-segmentowy pas zawierający pędniki "boczne" które dostarczają
siły nośnej; (3) jednoczęściowy kombinezon wykonany z materiału
magnetorefleksyjnego, jaki obejmuje także kaptur (5) lub chełm -
kombinezon ten osłania użytkownika przed działaniem silnego
pola magnetycznego generowanego przez pędniki; (4) rękawice z
błonopodobnymi łącznikami pomiędzypalcowymi - rękawice te
zabezpieczają przed bolesnym rozcapierzeniem palców odpychanych
wzajemnie od siebie jak listki elektroskopu. Wszystko to
uzupełnione jest kremem na bazie grafitu jaki okrywa odsłonięte
części skóry dla zabezpieczenia ich przed działaniem silnego
pola magnetycznego, oraz komputerem kontrolnym zamocowywanym
z tyłu szyi, jaki odczytuje bioprądy użytkownika i zamienia
je na działania napędowe. Kiedy cięższa praca musi zostać wykonana,
dodatkowe bransoletki zawierające pędniki wspomagające mogą być
nakładane na przeguby rąk (branzoletki te pokazane są jako (3)
na rysunku E4 "a" z monografii [1/4]). Pędniki te kooperują
z pędnikami z pasa i butów, dostarczając użytkownikowi napędu
"nadprzyrodzonej" siły fizycznej, np. umożliwiającej mu
wyrywanie dębów z korzeniami, unoszenie ogromnych głazów,
powalanie budynków, itp.
W zilustrowanym powyżej
napędzie osobistym na uwagę zasługuje jego komputer sterujący.
Komputer ten przez UFOnautki noszony jest zwykle po jego nasadzeniu
na tylnią część szyi. W ten sposób ów komputer zbiera sygnały
sterujące bezpośrednio z rdzenia kręgowego swojego posiadacza.
Wystarczy więc że używająca go UFOnautka pomyśli iż chce wznieść
się w górę, polecieć do przodu, czy położyć się na kims, zaś ów
komputer sterujący natychmiast posłusznie realizuje jej polecenie.
Stąd szybkie i posłuszne działanie owego komputera daje się ciężko
we znaki ludziom (chłopcom) którzy padają ofiarami tzw. "zmór",
czyli miniaturowych rozwiązłych UFOnautek opisywanych powyżej
tego rysunku (tj. w punkcie #H3 tej strony). Owe "zmory" również
bowiem używają właśnie
takiego napędu osobistego (z pędnikami głównymi w epoletach).
Kiedy więc w przypływie rozwiązłości przytulają się one do
Ziemianina którego właśnie przyleciały zgwałcić, ów komputer
odczytuje ich zamiar przytulenia jako rozkaz aby je przycisnąć
do owego Ziemianina. W rezultacie miniaturowa zmora która sama
faktycznie waży zaledwie jakieś 20 kilogramów, przygniata od
góry swoją ziemską ofiarę z siłą odpowiadającą ciężarowi około
50 do 100 kilogramów. W rezultacie ofiary owych "zmór" dosłownie
"duszą" się pod ich technicznie zwielokrotnionym ciężarem i
są w stanie oddychać tylko z największą trudnością.
Kolejnym interesującym
podzespołem magnetycznego napędu osobistego pokazanego powyżej,
jest pas z ośmioma "bocznymi" pędnikami magnetycznymi. Każdy z
pędników owego pasa generuje pulsujące pole magnetyczne. Pulsacje
tego pola w każdym pędniku posiadają 90 stopniowe przesunięcie fazowe
w stosunku do pulsacji pola z pędników sąsiednich. W rezultacie taki ośmio-segmentowy
pas formuje rodzaj wiru magnetycznego bardzo podobnego do wiru
formowanego przez stojany trzyfazowych elektrycznych silników
asynchronicznych. Wir ten wiruje naokoło nosiciela danego napędu.
Jeśli zaś moc owego wiru zostaje odpowiednio zwiększona, wówczas
zaczyna on stanowić rodzaj pancerza indukcyjnego przez jaki nie
daje się przebić żaden ludzki pocisk, nóż, czy inny rodzaj
metalowego przedmiotu. To właśnie z powodu owego wiru magnetycznego
formowanego wokół UFOnautów (kiedyś nazywanych "diabłami") w
dawnych czasach twierdzono że owych diabłów "kule się nie
imają". Dla własnego bezpieczeństwa UFOnauci posiadają ów
wir magnetyczny włączony gdziekolwiek latają. Jego widocznym
dla ludzi następstwem jest zwykle rodzaj wiru powietrza jaki
uformowany zostaje przez wirujące pole magnetyczne. To właśnie
ów wir powietrza wznieca na suchych polach słup wirującego kurzu,
w folklorze ludowym Wszewilek nazywany "tańcującym diabłem".
Materiał dowodowy dokumentujący że UFOnauci
używają dokładnie takiego magnetycznego napędu
osobistego zaprezentowany został w rozdziałach
R i T monografii [1/4]. Obejmuje on m.in. ślady
kroczące wypalone we
Wrocławiu
przez pędniki z butów UFOnauty, przykłady
obserwacji UFOnautów ubranych w taki napęd
i unoszących się w powietrzu, oraz wiele innych
grup materiału dowodowego.
* * *
Niezależnie od magnetycznego napędu
osobistego, pędniki magnetyczne używane
mogą też być w dyskoidalnych statkach
kosmicznych. Dokładna zasada działania
ziemskiej wersji tych statków opisywana
jest pod nazwą
"magnocraft_pl.htm"
na całym szeregu stron internetowych
dostępnych za pośrednictwem "Menu 2"
i "Menu 4". Tak nawiasem mówiąc to
zasada działania owych dyskoidalnych
statków kosmicznych jest dokładnie taka
sama jak zasada działania opisanego
powyżej magnetycznego napędu osobistego.
Tyle tylko że zamiast w pasie i w podeszwach
butów napędu osobistego, kuliste pędniki
"boczne" tego dyskoidalnego statku zabudowane
są w kołnierzu obiegającym statek naokoło,
zaś pojedynczy pędnik "główny" zabudowany
jest w samym centrum tego dyskoidalnego
statku. W okolicach Wszewilek-Stawczyka
efekty działania owych dyskoidalnych statków
magnetycznych obserwowane były relatywnie
często. Tyle że ludzie znali owe obserwacje
i opisywali je pod zupełnie innymi nazwami,
np. pod opowiadaniami o zobaczeniu ogromnego
przeźroczystego "grzyba", który w jakiś "nadprzyrodzony"
sposób był w stanie nagle zniknąć z widoku -
po przykład takiej właśnie obserwacji "grzyba"
patrz podpis pod rysunkiem "Fot. #F2". (Tylko
od relatywnie niedawna statki te opisywane są
ogólną nazwą "wehikuły UFO".) Ponadto,
ponieważ kosmiczni posiadacze owych wehikułów
UFO faktycznie przybywaja na Ziemię głównie w celach rabunkowych, w
okolicach Wszewilek-Stawczyka działali oni przeważnie w środku nocy kiedy
nikt ich nie był w stanie zobaczyć. Jeśli zaś zmuszeni byli działać we dnie,
wówczas włączali specjalny sposób działania zwany
"stanem telekinetycznego migotania"
w jakim stawali się całkowicie niewidzialni dla ludzkich oczu.
Jeśli więc ktoś napotkał się już koło Wszewilek na taki wehikuł UFO, zwykle
widział jedynie efekty jego działania, nie zaś sam wehikuł. Efekty te zaś mogły
przyjmować jedną z wielu form opisywanych powyżej w tym punkcie strony.
Dawne Wszewilki miały swoje "dobre" miejsca.
Najlepszym z nich był ów czakram energetyczny
Milicza zlokalizowany jakieś 100 metrów na
północ od obecnej tamy na Baryczy. Jednak
miały one także i swoje "złe miajsca". Jedno
z najbardziej notorycznych z takich "przeklętych" miejsc okolic
Wszewilek, byt tzw. "czarny staw". Pod nazwą "czarny staw"
krył się glęboki dół w dawnym korycie Baryczy, tj. w korycie
które istniało przed regulacją Baryczy na początku XX wieku.
Dół ten zlokalizowany był jakieś 500 metrów na północny-wschód
od tamy na Baryczy. Z jakichś powodów zaniechano jego
zasypania podczas regulacji Baryczy na początku XX wieku.
A ziemią wygospodarowaną podczas kopania nowego koryta
Baryczy zasypywano wówczas praktycznie niemal całe stare
koryto Baryczy. W ten sposób na miejscu byłego koryta
Baryczy uformowano wówczas relatywnie płaską i równą łąkę.
Jednak owego dołu zwanego "czarnym stawem" nawet nie
próbowano wówczas zasypać, chociaż jego zasypanie leżało
w ówczesnych mozliwosciach technicznych. Staw ten wszakże
nie był aż taki duży. Na oko miał jedynie około 50 metrów
średnicy. W rezultacie, ów "czarny staw" pozostał aż do naszych
czasów i straszył wszystkich swoją obecnością w środku rozległych
łąk, oraz swoją czarną jak smoła wodą. Z czasem wokół niego
powyrastały drzewa, które tylko dodawały mu mroczności i
tajemniczości. Z owego czarnego stawu zawsze promieniowała
jakaś mroczna i ponura energia, która wywoływała dreszcze
przerażenia u tych wszystkich jacy samotnie zbliżyli
się do jego brzegów. Moi rodzice przez jakiś czas
dzierżawili łąkę w jego pobliżu. Kiedy więc zmuszony
byłem koło niego samotnie przechodzić, zawsze czułem
się tam nieswojo. Budził we mnie ciarki przerażenia.
Jeśli byłem sam, zawsze starałem się od niego oddalić
tak szybko jak tylko mogłem. W stawie tym żyły jakieś
duże ryby, czy też inne stwory. Woda bowiem często w nim
aż się od czegoś gotowała. Jednak nie pamiętam aby
ktokolwiek złowił tam jakąś rybę. A wielu próbowało,
włączając w to również i mnie oraz moich kolegów podczas
naszych licznych w młodosci wypraw wędkarskich.
Najbardziej ponurym
aspektem owego "czarnego stawu" było, że ludzie w nim umierali.
Jedynie poprzez krótki okres czasu kiedy ja mieszkałem na
Wszewilkach, tj. pomiędzy latami 1946 oraz 1964, wiadomo
mi było o trzech życiach zabranych przez ten staw (czyli
statystycznie umierał w nim ktoś co każde 6 lat). Pierwszą
znaną mi ofiarą czarnego stawu była córka naszej sąsiadki
na Wszewilkch-Stawczyku, niejaka Janka Bujakowa. Jankę
coś podkusiło aby w obecności całej gromady kolegów (mnie
wśród nich nie było - wiem o całym zajściu tylko z opowiadań
innych), wypłynąć na ten staw na wiązce gigantycznego
sitowia jakie tam rosło. A wcale przy tym nie umiała pływać.
Oczywiście, po wypłynięciu na środek owego mrocznego stawu,
wiązka sitowia się pod nią rozwiązała, zaś Janka poszła w
dół jak kamień. Nikt jej nie był w stanie pomóc. Po jakimś
czasie staw sam wyrzucił jej zwłoki. Drugą ofiarą czarnego
stawu o jakiej mi było wiadomo, to jakiś kajakarz z Milicza
którego tożsamość nie była mi znana. Zdecydował się on
popływać samotnie swoim kajakiem po tym stawie. Później
znaleziono jego kajak i jego ciało. Trzecią ofiarą tego
samego stawu o której jest mi wiadomym, był jakiś przechodni
włóczęga, który zwyczajnie
powiesił się na pasku z własnych spodni z gałęzi drzewa
rosnącego na brzegu owego stawu. Ja, wraz z grupą innych
ciekawskich gapiów z Wszewilek, widziałem zwłoki tego
włóczęgi zanim milicja zdążyła je zdjąć z drzewa. Wisiał
on w pozie jakby wpatrywał się w zafascynowaniu w coś
zawartego w głębi stawu.
Ciekawe, że takie "miejsca nawiedzone złymi
mocami" istnieją też w wielu innych rejonach
świata. Jeszcze jedno podobnie śmiertelne
miejsce, które znam osobiście i w którym także
co jakiś czas ktoś umiera w raczej tajemniczych
okolicznościach, jest opisane w punkcie #K1.9
strony internetowej
newzealand_pl.htm.
Obecnie ów "czarny staw" z Wszewilek już nie
istnieje. Został on zalany wodą ogromnego stawu
rybnego który uformowano na całym tamtym
terenie. Jednak miejsce w którym znajdował się
ów "czarny staw" ciągle istnieje. Założę się, że
miejsce to ciągle pochłaniać będzie dalsze ludzkie
ofiary, jeśli ktoś przez nieostrożność do niego
się zapędzi. Co zawsze ogromnie mnie dziwi,
to że na Ziemi tajemnicze lub zbrodnicze śmierci
wcale NIE przytrafiają się w przypadkowych
lokacjach, a istnieją takie właśnie liczne "złe
miejsca" w których notorycznie przytrafia się
ludziom coś złego. Chińczycy twierdzą, że takie
"przeklęte miejsca" posiadają "bad feng shui".
Jednak przy dzisiejszym poziomie wiedzy takie
wytłumaczenie nie jest już wystarczające. Czy
więc Ty czytelniku masz jakąś własną teorię
która by wytłumaczyła "dlaczego" i "jak" owo
zło tam ludziom się przytrafia z częstotliwością
wiele razy większą niż nakazują to prawa statystyki?
Wszewilki w latach
1945 do 1964 posiadały własny i to dosyć unikalny system
społeczny. System ten działał na zasadzie samo-wystarczalności
w obrębie wsi Wszewilki i to praktycznie niemal bez użycia
pieniędzy. Zasadniczą jednostką wymienną w tym systemie
był tzw. "odrobek", czyli oddawanie własnej robocizny
w zamian za czyjąś ekspertyzę czy robociznę. Aby było
jeszcze dziwniej, system ten używał jednostek "robocizny"
jakie dzisiaj uważalibyśmy za co najmniej dyskusyjne.
Przykładowo, za czyjąś pomoc przy młocce zboża odpłacało
się "odrobkiem" w formie zwrotnej pomocy również przy młocce
zboża. Nie miało przy tym znaczenia jak długo owe młocki trwały.
W ten sposób np. moi rodzice u których młocka trwała maksymalnie
około jednej godziny, lądowali odrabiając ją u kogoś, u kogo
trwała ona powiedzmy 8 godzin. W dzisiejszych czasach system
taki byłby nie do przyjęcia z uwagi na jego pozorną
"niesprawiedliwość". Jednak w owych czasach uważany
on był za całkiem normalny. Powodem takiego jego
odbierania był fakt, że ów "odrobek" faktycznie nie
był prostą formą "zapłaty" za wykonaną pracę, a raczej
formą wymiany grzeczności i pomocy sąsiedzkiej w obrębie danej
społeczności. W czasach zaś gdy robocizna wiejska była w
deficycie, grzecznością stawało się wzajemne pomaganie
sobie bez precyzyjnego wyliczania ile dokładnie to pomaganie
jest warte w sensie monetarnym lub czasowym.
W owych czasach
każdy mieszkaniec Wszewilek oprócz własnej rodziny należał
też do całej społeczności Wszewilek i wypełniał w tej
społeczności ściśle określoną rolę. Każdy też miał swoją
funkcję społeczną, np. młynarz, piekarz, kowal, mechanik,
elektryk, pielęgniarka. Społeczność taka jako całość działała
równie sprawnie jak przysłowiony "szwajcarski zegarek".
Wzajemne związki społeczne pogłębiane też były
wówczas najróżniejszymi wspólnymi działaniami, takimi jak
obowiązki komunalne, jesienne wspólne wypasanie krów
na łąkach pod Baryczą (obecnie łąki te zalane są nowymi
stawami), wspólne wypalanie łodyg ziemniaczanych,
wspólne pieczenie marchwi i ziemniaków, wspólny
udział w zabawach i dożynkach, itp. Faktycznie
Wszewilki z owych czasów ciągle były niewielką i doskonale
zgraną społecznością wiejską działającą na dokładnie
tej samej zasadzie jak takie społeczności działały
zapewne w czasach słowiańskich czy średniowiecznych.
Szkoda że nie dokonywano wówczas analiz zasad działania
takiej społeczności, bowiem wiele zagadek społecznych
z naszej przeszłości mogłoby dzięki temu zostać wyjaśnione.
Jak efektywne
było działanie owej społeczności ujawnia system wewnętrznej
informacji jaki w owym czasie był używany na Wszewilkach.
System ten działał na bardzo prostej zasadzie "przeczytaj
i podaj dalej". Jeśli więc cokolwiek powinno zostać podane
do wiadomości całej wsi, osoba aktualnie pełniąca oficjalną
funkcję sołtysa spisywała to na kartce papieru i puszczała
w obieg. Kartka ta wędrowała potem od domu do domu czytana
w każdym z nich i natychmiast podawana dalej przez kuriera
którym w każdym z domostw był najszybszy biegacz (w naszym
domu "kurierem" tym byłem ja). W rezultacie w około godzinę
po puszczeniu kartki w obieg cała wieś znała już wiadomość
na niej zawartą. Była to szybka, cicha, efektywna, niezawodna,
oraz nieodnotowywalna dla postronnych metoda niemal
natychmiastowego komunikowania się. Na głowę biła ona
dzisiejsze metody poprzez telefony lub za pośrednictwem
radia czy telewizji.
#I2.
Transport - czyli konie i
kowale, oraz rowery:
Obecnie zapewne to szokuje, ale aż do
czasu mojego opuszczenia Wszewilek
w 1964 roku, zasadniczym sposobem
transportu i przewozu towarów pozostawał
tam zaprzęg koński. Koń pozostawał tam
także zasadniczym dostawcą siły roboczej.
Wziąwszy więc pod uwagę, że to ja wynalazłem
najważniejszy i najbardziej zaawansowany
statek kosmiczny naszej cywilizacji, który
kiedyś wyniesie ludzkość do gwiazd (tj.
magnokraft),
w moim życiu nastąpił szokujący
przełom. Niemal bowiem prosto z zaprzęgu końskiego używanego w
dzieciństwie, w moim wieku dojrzałym przeniosłem się do myślenia
w kategoriach możliwości i działania międzygwiezdnego
magnokraftu.
Z uwagi na szerokie użycie
koni, aż do około roku 1965 Wszewilki posiadały własnego kowala.
Był nim Franciszek KORONNY, który również był oryginalnym zasiedleńcem
Wszewilek. Jego obie córki, Krystyna i Halina, też kończyły te same
LO
co ja, tyle że były z nieco młodszego niż ja rocznika.
Kowal ten prowadził swoją kuźnię w narożnym budynku jaki znajdował
się po północno-wschodniej stronie rozgałęzienia się drogi przez Wszewilki
od ulicy Krotoszyńskiej w Miliczu. Często wracając ze szkoły w Miliczu
obserwowałem pracę tego kowala. Są mi więc relatywnie dobrze znane
niuanse wykuwania i zakładania podkuw, chałupniczej obróbki stali, itp.
W owym czasie rowery
były najbardziej powszechnym środkiem "transportu indywidualnego" na Wszewilkach
(z braku publicznego). Każda rodzina miała co najmniej jeden rower. Każdy też
używał go praktycznie do wszelkich okazji. Faktycznie to moja generacja
mieszkanców Wszewilek dałaby się nazywać "rowerową generacją".
Obszar zasięgu rowerów był wówczas dosyć duży. Czasami przekraczał
on 30 kilometrów. Przykładowo, ja sam bardzo często wybierałem się
rowerem aż poza Żmigród, wracając do domu ciągle tej samej doby
(chociaż już późną nocą). Oczywiście, używając rowery na codzień,
każdy z moich równieśników nabywał mistrzostwa w ich użyciu.
Stąd umiejętności ówczesnych rowerzystów były tak znakomite,
że obecnie nadawałyby się do pokazania w cyrku.
#I3.
Cel
gospodarowania - czyli Wszewilki jako pierwowzór dla totaliztycznej ekonomii:
Na odrębnej
stronie internetowej o filozofii
totalizmu
wyjaśnione zostało, że cele totalizmu są odmienne od
celów filozofii która dzisiaj panuje na Ziemi, a którą
totalizm nazywa "pasożytnictwem". Dla wyznawców
owego pasożytnictwa, celem każdej działalności ludzkiej
jest maksymilizacja korzyści tych co działalność ową
nadzorują, czyli maksymilizacja zysków, maksymilizacja
ekonomicznej eksploatacji tych co działania te wykonują,
wytworzenie produktu który przy najgorszej jakości uzyska
najwyższą cenę, itp. Tymczasem dla wyznawców filozofii
totaliztycznej celem każdej działalności jest maksymilizowanie
generowania energii moralnej, czyli czynienie wszystkiego
wyłącznie w sposób moralny, powiększanie szczęścia i osobistej
satysfakcji ludzi którzy w owym działaniu biorą udział, wytwarzanie
produktu o możliwie najwyższej jakości powiększającej
satysfakcję konsumentów i producentów - nawet jeśli następuje
to kosztem maksymilizacji zysków, itp. W Polsce opisywanego
tu okresu lat 1946 do 1964, cele gospodarowania ludzi na wsi
Wszewilki były właśnie całkowicie zgodne z owymi celami
totalizmu, oraz zupełnie odmienne niż są obecnie. Faktycznie
też zupełnie
z tego nie zdając sobie sprawy, Wszewilki stworzyły wówczas
sobą pierwowzór dla tzw.
"totaliztycznej ekonomii"
(tj. ekonomii której cele są zgodne z celami filozofii totalizmu).
Oczywiście, ówcześni mieszkańcy Wszewilek wcale nie
wiedzieli, że formują fundamenty dla przyszłościowej ekonomii
totalizmu. Oni po prostu starali się być w swoich działaniach
moralni, "samowystarczalni", efektywni, oraz starali
się maksymilizować jakość życia i poziom szczęśliwości
własnej rodziny. Wszakże należy
pamiętać, że w owym czasie Polska nastawiona była na
zaspokajanie swoich potrzeb żywnościowych poprzez bazujące
na wspólnocie pierwotnej tzw. "obowiązkowe dostawy", a nie
poprzez kapitalistyczny skup. Każdy rolnik, zależnie od
posiadanej powierzchni uprawnej, był wówczas zobowiązany
do dostarczenia państwu określonej ilości zboża, mięsa, mleka,
itp. Ceny zaś obowiązkowo dostarczanej żywności wcale wtedy
nie odpowiadały ilości pracy włożonej do jej wyprodukowania.
W rezultacie rolnikom wcale nie opłacało się sprzedawać
nadwyżek produkcji rolnej. Raczej spożytkowywali te
nadwyżki do podnoszenia jakości i szczęśliwości własnego
życia.
Z powodu przyjmowania
"samowystarczalności" jako głównego celu ówczesnego gospodarowania,
każdy rolnik starał się sam wyprodukować wszystko co mu było
potrzebne do życia. Ponieważ każdy potrzebował chleb, wszyscy
rolnicy uprawiali wówczas zboże. Zresztą musieli to czynić,
bowiem zboże należało do wykazu obowiązkowych dostaw. Rolnicy
musieli więc oddawać je państwu, nawet jeśli przychodziło im
je zakupić od kogoś innego (po znacznie droższej cenie). Woleli
więc je sami wyprodukować. Podobnie każdy rolnik potrzebował ziemniaki,
mięso, mleko i jajka. Każde gospodarstwo rolne uprawiało więc
wówczas własne pole ziemniaczane, oraz hodowało własne świnie,
krowy i kury. W rezultacie budynki każdego gospodarstwa rolnego
owego czasu wyglądały jak miniaturowe "ogrody zoologiczne"
zwierząt domowych, lub jak "Arka Noego". Znaleźć bowiem w nich
było można niemal każde zwierzę domowe. Z kolei pola każdego
gospodarstwa wyglądały jak "ogrody botaniczne" z mieszaniną
wszystkich możliwych roślin uprawnych. Oprócz wszystkim dobrze
znanych wad i niedogodności takiego sposobu gospodarowania
(np. ogromu pracy którą ówcześni rolnicy wkładali w swoje
gospodarstwa), owa "samowystarczalność" miała także i
swoje zalety. Przykładowo ziemia wówczas była wykorzystywana
ogromnie efektywnie. Ponadto produkowana żywność była
nieporówanie zdrowsza i smaczniejsza niż teraz - wszakże
"dla siebie" żywność produkuje się zupełnie inaczej niż
"na sprzedaż". Nie wspomnę tu już faktu, że zwierzęta
gospodarcze w owym czasie traktowane były jak członkowie
rodziny.
* * *
W latach 1946 do 1964
na Wszewilkach nie było nawet jednego kombajnu zbożowego.
W rezultacie całe zboże pozyskiwane tam było tradycyjnym
cyklem. Mianowicie najpierw je koszono, w dużej części
zwykłą kosą, a co najwyżej konną kosiarką. Potem je
zwożono do zabudowań i układano albo w tzw. "stogu",
albo też w stodole. W końcu przychodziła młocka. Młócenie
było najważniejszym dorocznym wydarzeniem w każdym gospodarstwie.
Było ono zawsze publiczne. Wszakże aby obsłużyć maszynę do młócenia
koniecznych było kilkudziesięciu ludzi, którymi zwykle byli
sąsiedzi pracujący na zasadzie "odrobku". Po wymłóceniu zboża
wszyscy ci ludzie tradycyjnie zapraszani byli na "obiad".
Obiad taki przygotowywano w stylu "czym chata bogata",
czyli podawane na nim były potrawy na jakie dane gospodarstwo
było stać. Nie w każdym przypadku było to coś wyszukanego.
Zwykle rosół z własnej kury podawany z domowym makaronem,
oraz potem drugie danie z duszonych ziemniakow podawanych z
kawałkiem mięsa. Do popicia był kompot z własnych owoców
a czasami także domowej roboty "piwo". Jednak owe obiady
były ogromnie popularne i atrakcyjne z innych względów,
tj. nie z powodu jedzenia. Były one bowiem forum na którym
wszyscy wymieniali się ciekawostkami i informacjami. To
m.in. podczas właśnie takich obiadów wszyscy dowiadywali
się ciekawostek typu tych opisywanych na niniejszej
stronie.
Nie tylko szkoła jest
obecnie inna. Inne są także modele rodziny. Przykładowo
zupełnie odchodzi się od tradycyjnego modelu ojca jako
"głowy rodziny" i "żywiciela rodziny", a przechodzi na
model "rodzinnej demokracji". Tymczasem w czasach jakie
tutaj omawiam, tradycyjny model rodziny był ciągle
ogromnie silnie zakorzeniony. Przykładowo kobieta na
Wszewilkach nie ubrałaby wówczas spodni, bowiem to
był "męski" ubiór. Nie usiadłaby także po lewej
stronie kościoła, ani nie wyszła na ulicę bez chustki
na głowie. Z kolei mężczyzna nie ugotowałby obiadu,
bowiem to była "kobieca praca". Nie usiadłby też po
prawej stronie kościoła, bo ta była "dla kobiet".
Pamiętam jak kiedyś moja matka miała za złe ojcu,
że ten kazał jej powozić zaprzęgiem konnym. Chociaż
bowiem matka doskonale umiała sobie radzić z koniem
(jej własny ojciec był przecież zawodowym koniuszym),
ciężko się wówczas na ojca obruszyła, bowiem jak
stwierdziła "inni pomyślą że nie mam męża bo sama
muszę wykonywać męską pracę".
* * *
Dzisiaj coraz
więcej ludzi boi się wyjść do lasu. Wszakże są tam kleszcze,
zarośla, źli ludzie, dzikie zwierzęta, itp. Tymczasem
w latach mojej młodości las był naszym drugim domem.
Najważniejszą zaś okazją do codziennego udawania się
do lasu były jesienne grzybobrania. W owych czasach
praktycznie każdego jesiennego dnia wychodziło się na
grzyby do wszewilkowskich lasów. A grzybów było tam
istnie zatrzęsienie.
* * *
W omawianym tutaj okresie (1946 do 1964 rok)
wybór produktów spożywczych jakie wówczas
były do dyspozycji przeciętnego mieszkańca
Wszewilek, był nieporównanie mniejszy niż
obecnie. Składało się na to wiele przyczyn,
z których najważniejsza jest owa "samowystarczalność".
Jeśli więc czegoś wówczas nie dało się
samemu wyhodować i wykonać, to się tego
nie jadło. Pieniędzy niewiele było wtedy
w obiegu, zaś te co były wydawano ogromnie
rozważnie. Z żywnosci praktycznie więc
zakupowało się tylko najbardziej niezbędne
produkty, takie jak sól, tłuszcze (najczęściej
margarynę i tzw. "ceres"), marmoladę, cukier,
substytut kawy (tj. palony jęczmień), oraz
czasami chleb którego trudno było upiec we
własnym domu (chociaż w owych czasach ludzie
faktycznie ciągle czasami piekli chleb w swoich
domach). Przykładowo jak sadzić pomidory aby
te dawały owoce w zimnym klimacie Wszewilek,
rolnicy tej wsi nauczyli się dopiero około 1955
roku. Przed ową datą nikt we Wszewilkach nie
znał smaku pomidorów.
#I5.
W dawnych Wszewilkach wszystkie zwierzęta domowe miały imiona i były traktowane jak członkowie rodziny:
W czasach które tutaj opisuję ludzie traktowali
swoje zwierzęta domowe niemal jak członków
rodziny. Przykładowo, każde zwierzę domowe
miało wówczas własne imię (a nie - jak obecnie,
jedynie numer wpięty w ucho, czy nawet zupełną
bezimienność). Ja do dzisiaj pamiętam imię
ulubionej krowy-żywicielki moich rodziców
którą nazywaliśmy "Bestra". O każde też zwierzę
domowe wówczas też się dbało jak o człowieka,
znaczy upewniało się nie tylko że jest syte i napojone,
ale także że ma ciepłe i suche miejsce do spania,
że nie jest chore, że jego wszelkie inne potrzeby
są zaspokojone, itp.
Powyższe nabiera szczególnego znaczenia w
świetle informacji opublikowanych w artykule
"A happy cow is one called Daisy or Buttercup"
(tj. "Szczęśliwa krowa jest to krowa zwana
"Stokrotka" lub "Maślica") ze strony A2 gazety
The New Zealand Herald,
wydanie z piątku (Friday), January 30, 2009.
Artykuł ten opisuje wyniki badań nad "psychologią
zwierząt domowych" przeprowadzonych w Anglii.
Badania te wykazały, że przykładowo krowy do
których ich właściciele zwracają się przez imię,
dają rocznie przeciętnie o 284 litrów mleka więcej
niż krowy NIE posiadające swojego imienia. Ponadto
mleko od krów posiadających imię jest smaczniejsze,
pożywniejsze i zdrowsze od mleka nienazwanych
krów. W świetle powyższego nie powinno nikogo
dziwić, że wszelka żywność produkowana chałupniczo
w dawnych Wszewilkach smakowała wówczas
wielokrotnie lepiej niż smakuje dzisiejsza żywność
kupowana w supermarketach.
Tamte badania angielskie dodatkowo potwierdzał
też rolniczy program telewizyjny który oglądałem
kilka lat temu w Nowej Zelandii. Program ten
relacjonował o jakimś fryzjerze który zdecydował
się zmienić zawód i stać się hodowcą owiec. Swoje
owce ów były fryzjer traktował w taki sam sposób
jak uprzednio czynił to z klientami swego zakładu
fryzjerskiego. Mianowicie, często wychodził do nich
na pastwisko i sobie z nimi "rozmawiał". Ponadto
od czasu do czasu fundował im przyjemne kąpiele
w których dokładnie mył i pielęgnował ich wełnę.
Rezultat był taki że jego owce dawały wełnę wielokrotnie
cieńszą, delikatniejszą i doskonalszą od wełny dawanej
przez normalne owce tej rasy. Jego wełna sprzedawana
więc była za słone pieniądze jako że ubiegali się
o nią wytwórcy najbardziej ekskluzywnych ubrań
i mody.
Część #J:
Zagrożenia i obowiązki obywatelskie we Wszewilkach:
Niezależnie od uprawiania roli,
mieszkańcy wszystkich wsi w Polsce, w tym wsi Wszewilki, musieli w
owym czasie wypełniać najróżniejsze "obowiązki obywatelskie".
A obowiązków tych było dosyć sporo. Oprócz bowiem takich, które
spadały wówczas na barki wszystkich Polaków, czyli np. obowiązek
powszechnej służby wojskowej, obowiązek udziału w ćwiczeniach
samoobrony, czy obowiązkowe szczepienia medyczne, mieszkańcy
wsi posiadali także unikalne dla nich
obowiązki obywatelskie. Najbardziej powtarzalne i rygorystycznie
egzekowane z nich obejmowały: (1) obowiązek nieustannego czyszczenia
i utrzymywania rowów irygacyjnych, (2) tzw. "warty obywatelskie",
(3) chodzenie "za stonką", (4) obowiązki szczepienia psów (np. w
przypadku przyłapania kogoś że posiadał psa ale go nie zaszczepił,
pies zostawał zarekwirowany i odsyłany do rakarni z przenaczeniem
na mydło).
Z powyższych obowiązków,
najistotniejsze, a także najlepiej spełniające swoje zadanie, były
"warty obywatelskie". Polegały one na tym, że każdej nocy
inna para dorosłych mieszkańców Wszewilek patrolowała całą wieś
i gotowa była przyjść innym z pomocą w razie jakichś kłopotów.
Warta taka wyposażona była bowiem w trąbkę, tak że mogła podnieść
głośny alarm i w przeciągu minut zbiegała się do niej cała wieś.
Miała także oficjalną chorągiewkę, była więc upoważniona do
zatrzymywania i sprawdzania tożsamości wszystkich podejrzanych.
Faktycznie też to właśnie taka warta obywatelska uratowała życie
mojej własnej rodzinie. Nasz dom stał bowiem na uboczu - nieco
z dala od innych zabudowań wioski. Łatwo mógł więc paść ofiarą
owych licznych wówczas band które opisuję w punkcie #M1 poniżej.
A bandy te miały brzydki zwyczaj, że najpierw pod groźbą
uśmiercania wymuszały one od mieszkanców napadniętego
domu wszystko co tylko w domu tym było wartościowego,
potem zaś dla usunięcia świadków i dla zatarcia śladów ciągle
mordowały one mieszkańców tego domu. Sam dom zaś puszczały z dymem.
Którejś też nocy wkrótce po wojnie, kiedy jeszcze nie było mnie
na świecie, na nasz dom faktycznie napadła właśnie taka banda
maruderów rosyjskiej armii. Na szczęście mój starszy brat zdołał
wymknąć się przez okno bez zostania przez nich dostrzeżonym (i
zastrzelonym). Zaalarmował on właśnie ową wartę obywatelską.
Warta zaś zaalarmowała resztę wsi. Wkrótce więc owa banda
maruderów miała całą wieś gromadzącą się pod oknami naszego domu.
Sytuacja stała się poważna. Szykowała się strzelanina. Wszakże
podobne bandy wcześniej zamordowały już kilku ludzi we Wszewilkach
i okolicznych wsiach, oraz spaliły kilka domostw. W przypadku
gdyby zostali pojmani, zapewne natychmiast powieszono by ich na
gałęzi najbliższego drzewa, lub w najlepszym przypadku oddano
przedstawicielom władz rosyjskich, którzy z kolei bez ceregieli
by ich rozstrzelali. Z drugiej strony bandyci ci zawsze byli
uzbrojeni po zęby i w przypadku konfrontacji zastrzeliliby
wielu niewinnych ludzi. Na szczęście maruderzy tym razem nie
zaryzykowali otwarcia ognia, a wybrali ucieczkę. Nikt ich nie
zatrzymywał, bowiem w ten sposób obeszło się bez rozlewu krwi.
Z kolei owa banda nauczona przykrym doświadczeniem nie zaryzykowała
już potem aby powrócić ponownie którejś następnej nocy.
Dla mnie osobiście najciekawsze z owych
obowiązków obywatelskich było "chodzenie
za stonką". Dla "wart obywatelskich" byłem
bowiem jeszcze zbyt młody. Jednak za stonką
pozwalano mi chodzić. Ja zaś lubiłem to czynić.
Zawsze więc brałem w tym udział z największym
entuzjazmem. Powodem tego było, że po zakończeniu
uważnego przeglądania pól ziemniaczanych całej wsi
Stawczyk,
nasza grupa poszukiwawcza zwykle zasiadała w cieniu
pachnących lip rosnących wokół przedwojennej
(spalonej) leśniczówki ze wsi Stawczyk, zaś starsi
uczestnicy tej grupy zaczynali długie opowiadania
i dyskusje na każdy możliwy temat. Ja słuchałem
owych opowieści i dyskusji z zapartym tchem,
zaś sporo informacji przytoczonych na niniejszej
stronie, a także na stronach o nazwach
stawczyk.htm,
bitwa_o_milicz.htm,
sw_andrzej_bobola.htm,
milicz.htm,
wszewilki_milicz.htm, czy
wszewilki_jutra.htm,
wywodzi się właśnie z tamtych opowieści starszych
mieszkańców Stawczyka.
Sam obowiązek obywatelski "chodzenie za
stonką" wywodził się z twierdzenia ówczesnych
władz Polski, że Amerykanie jakoby skrycie rozsiewają
szkodliwe owady aby osłabić siłę ekonomiczną
krajów ówczesnego "bloku warszawskiego". Jedną
z form tego osłabiania miało jakoby być rozsiewanie
samolotami ogromnie niszczycielskich dla ziemniaków
owadów zwanych "stonką ziemniaczaną". W owym
bowiem czasie Polska była całkowicie wolna od
tych niszczycielskich owadów. Stonka zaś była
w stanie dokumentnie zniszczyć plony ziemniaków
i sprowadzić głód na cały kraj i naród. Stąd, dla
zorganizowania obrony przed zbombardowaniem
tymi owadami, w całej Polsce organizowane było
wówczas systematyczne przeszukiwanie pól
ziemniaczanych nastawione na wczesne wykrycie
i zniszczenie zarodków tych owadów tam gdzie by
się pojawiły. Warto tu dodać, że angielska nazwa
dla "stonki ziemniaczanej" brzmi "Colorado beetles".
Muszę też przyznać że te poszukiwania stonki były
bardzo dokładne. Brały w nich udział bystroocy
ludzie którzy czasami dla zabawy byli zdolni do
wypatrzenia i do policzenia nawet wszystkich
maleńkich biedronek jakie znajdowały się na
danym polu ziemniaczanym. Dokładnie też pamiętam
okoliczności kiedy owa stonka w końcu pojawiła
się w Stawczyku. Zamiast bowiem najpierw pojawić
się w jednym lub kilku małych skupiskach - tak jak
by tego należało się spodziewać po przylatujących
z wiatrem owadach, owa stonka pojawiła się masowo
na wszystkich polach naraz. Znaczy podczas całego
szeregu kolejnych poszukiwań stonki nie dało się
znaleźć w Stawczyku nawet jednego jej owada, potem
zaś w następnym poszukiwaniu nagle się okazało
że wszystkie pola ziemniaczane Stawczyka są aż
czerwone i aż się ruszają od masy czerwonych
gąsiennic tego żarłocznego owada. Pojawienie
się stonki było więc aż tak nagłe i aż tak masowe,
że NIE dało się go już odizolować i zneutralizować.
Kiedy więc stonka raz tak masowo się pojawiła
i zadomowiła w Stawczyku, NIE było już fizycznej
możliwości aby jej się pozbyć. Zaprzestano więc
wówczas jej dalszych poszukiwań, zaś każdy z
rolników został pozostawiony sobie samemu aby
z nią walczyć. Wszakże walczyć z nią musiał,
bowiem żarłoczność tej stonki była aż tak duża,
że była ona w stanie całkowicie zniszczyć wzrost
ziemniaków, a w ten sposób sprowadzić głód na
daną rodzinę rolników.
W latach 1946
do 1964 szkoła i nauka były całkowicie odmienne od tych
jakie istnieją w obecnych czasach. Różnic pomiędzy dawną
i obecną szkołą jest wiele. Jako zawodowy nauczyciel
potrafię je nawet dokładnie zdefiniować i opisać.
Wyliczmy więc teraz najważniejsze z nich. Oto one:
1: Poziom. Na przekór tego co wielu ludzi
prywatnie uważa, poziom wiedzy i nauczania
był wówczas znacznie wyższy niż obecnie. W
2008 roku słyszałem o eksperymencie przeprowadzonym
w Anglii, a polegającym na odtworzeniu szkoły
średniej z tamtego czasu, oraz poddaniu jej uczni
egzaminom i pytaniom historycznie wyszukanym
z dokumentów owego czasu. Na przekór też że
w eksperymencie tym brali udział najlepsi uczniowie
z wielu szkół Anglii, okazało się że ich wiedza
była szokująco płytka w porównaniu z wiedzą
uczni tamtych lat. Szokującą prawdą bowiem jest,
że począwszy od około 1975 roku, kiedy to nasza
cywilizacja przeżyła swój szczytowy poziom
intelektualny, poziom wiedzy u dzisiejszych
ludzi i młodzieży nieustannie się obniża. Głównym
zaś powodem tego obniżania się poziomu wiedzy
okazuje się ... telewizja. Telewizja zamienia
bowiem myślących i aktywnie poszukujących
wiedzy ludzi w bezmyślnych zabawianych. Moje
analizy obecnego i dawnego poziomu nauczania
opisałem także w punktach #E1 i #E2 strony
rok.htm.
2: Metody dyscyplinowania i motywowania
dzieci. Metody używane w czasach mojego
uczęszczania do szkoły opisane są z dużą dozą
żalu w doskonałym artykule "Teachers too soft
on students?" (tj. "Nauczyciele zbyt łagodni
wobec uczni?") ze stron 6 i 7 malezyjskiej gazety
New Sunday Times,
wydanie z niedzieli, August 1, 2010. Artykuł
ten jest dosyć wymowny, bowiem jak każdy
kraj południowo-wschodniej Azji, w teorii
Malezja nadal praktykuje zdecydowane
dyscyplinowanie dzieci. Przykładowo,
w jej szkołach niezdyscyplinowani
uczniowie mogą nawet być potraktowani
rózgą. Jednak w praktyce, niestety,
nawet w Malezji nauczyciele nie są już
w stanie dłużej opierać się terroryzmowi
rozhisteryzowanych matek i wpływowych
ojców, którzy mszczą się na nauczycielach
jacy próbują dyscyplinować ich rozpieszczone
(a także wysoce rozwydrzone) pociechy.
Do metod dyscyplinowania i motywowania
uczni opisanych w owym artykule należą:
(1) pociągnia lub ukręcanie ucha, (2) uderzanie
linijką lub rózgą w dłoń lub w tyłek, (3) klaps
w głowę lub uszczypnięcie w brzuch, (4)
obrzucenie kredą lub gąbką, (5) publiczne
wyśmianie i poniżenie przy tablicy, (6)
postawienie na krześle, (7) postawienie
w kącie klasy, (8) wykonywanie nakazanej
liczby przysiadów lub "pompek", (9) nakaz
obiegnięcia szkolnego boiska określoną
liczbę razy, (10) klęczenie na oczach
całej klasy, (11) wyproszenie z klasy,
(12) zostawanie po lekcjach, (12) pisanie
setek powtórzeń tego samego zdania,
(13) zawieszenie, (14) przeniesienie do innej
szkoły. Niemal wszystkie z powyższych kar i
metod motywowania stosowane były w czasach
kiedy ja chodziłem do podstawowej szkoły. Wiele
z nich ciągle mogłoby być stosowane w dzisiejszych
czasach - gdyby tylko rodzice i politycy zaniechali
owej niszczycielskiej histerii z jaką traktują
dyscyplinowanie ich rozwydrzonych pociech.
Niestety, w dzisiejszych czasach na niemal już
całym świecie zabronione jest stosowanie
w nauczaniu całej tej gamy wysoce efektywnych
metod motywowania do nauki i do moralnego
postępowania, jakie ciągle były powszechnie używane
w omawianych tutaj czasach. Ja na własnej skórze
doświadczyłem korzyści owych metod i doskonale
zdaję sobie sprawę jak wiele nasza cywilizacja traci
z powodu ich dzisiejszego zarzucenia w imię jakichś
niedowiedzionych "praw dzieci", oraz na przekór
licznych stwierdzeń Biblii (których prawdy ja wielokrotnie
doświadczyłem na sobie samym), np. że "Sprawiedliwy
się cieszy, kiedy widzi karę"
(Biblia,
Księga Psalmów 58:11), czy że "Nie kocha syna,
kto rózgi żałuje, kto kocha go - w porę go skarci"
(Biblia, Księga Przysłów 13:24).
Przykładowo, obecnie jest już zupełnie zabronione
"wyszydzanie" oraz "wyśmiewanie" uczni przed
tablicą. Zabronione jest też stosowanie "kar cielesnych",
pozostawianie "po lekcjach" za karę, itp. Na przekór
powszechnej obecnie opinii na temat zarzucenia
tamtych dowiedzionych w działaniu metod, moja
filozofia totalizmu
oraz doświadczenie życiowe mi podpowiadają,
że w przyszłości okaże się to fatalnie szkodliwe
dla naszej cywilizacji i to z aż całego szeregu
istotnych powodów. Wszakże przykładowo ignoruje
to trenowanie dzieci we wsłuchiwaniu się w podszepty
ich własnego przeciw-organu zwanego "sumienie".
Z biegiem więc czasu niektóre z takich dzieci
zamienią się w rodzaj "potworów" które nauczyły
się ignorować podszepty swego sumienia. Nie
potrafiąc zaś wysłuchać swego sumienia, nie
będą one w stanie odróżniać moralnego od
niemoralnego, dobrego od złego, itp. Zamiast
więc na ludzi czułych na krzywdę i niesprawiedliwość,
niektóre z nich wyrosną na samolubne potwory i
pasożyty
przesiąknięte znieczulicą społeczną i zdolne do
każdej podłości. Innym istotnym powodem jest,
że zaniechanie tych metod w nauczaniu ignoruje
nakazy i zalecenia wychowawcze przekazane nam
przez samego Boga w autoryzowanej przez Boga Biblii.
Z kolei ignorowanie metod wychowawczych
zalecanych nam w Biblii przez samego Boga prowadzi
do sytuacji opisywanej w punkcie #B5.1 z totaliztycznej strony
will_pl.htm -
kiedy to całe społeczeństwo trzymane jest w szachu
przez jego rozwydrzoną młodzież.
3: Postawy. Dzisiejsi uczniowie i studenci wykazują
zupełnie odmienne postawy niż te obserwowane u uczni omawianego
tu czasu. Gdybym miał je opisać, stwierdziłbym że obecne
postawy są bardziej pasywne, egoistyczne, niecierpliwe, oraz
nastawione na chwilę obecną (jak przeciwieństwo nastawienia
na przyszłość).
Fot. #K1: Szkoła podstawowa we Wszewilkach
.
Fotografia wykonana w lipcu 2004 roku.
To w tym budynku szkolnym uczęszczałem
do trzeciej klasy szkoły podstawowej w roku
szkolnym 1955 do 1956 - czyli w pierwszym
roku otwarcia tej szkoły po wojnie.
Moją nauczycielką była tam wówczas m.in.
Pani Stanisława Borejko (zmara w latach
1980-tych). Była ona dobrą koleżanką Pani
Bronisławy Krzywickiej - czyli mojej poprzednej
nauczycielki języka polskiego z klas
pierwszej i drugiej do jakich uczęszczałem
w Szkole Podstawowej nr 1 w
Miliczu -
która dożyła sędziewgo wieku niemal 100 lat.
Jeśli gwałtownie przyspieszyć
linie sił pola magnetycznego, wówczas otrzymuje się nowy rodzaj pola
nazywanego "polem telekinetycznym". Owa nazwa "pole telekinetyczne"
wynika z faktu, że pole to powoduje powstanie niezwykłej formy ruchu,
popularnie zwanej "telekineza". Ów ruch telekinetyczny drastycznie
różni się od ruchu fizycznego. Występuje on przykładowo podczas
tzw. "lewitacji" - czyli wznoszenia w powietrze samego siebie siłą
własnego umysłu. To właśnie ruch telekinetyczny powoduje uginanie
się różdżek radiestezyjnych podczas poszukiwania wody. To także ów
ruch powoduje uzdrawianie podczas seansów uzdrowicielskich. Więcej
na temat "ruchu telekinetycznego" opisane jest w podrozdziale H6.1
z tomu 4 monografii [1/4] dostępnej za pośrednictwem niniejszej
strony internetowej. Krótki opis ruchu telekinetycznego zawarty jest
również na stronie internetowej o
Koncepcie Dipolarnej Grawitacji.
Niezwykłością ruchu
telekinetycznego jest, że jeśli zadziała on na niektóre substancje, np.
na wodę, wówczas powoduje on ich
"trwałe natelekinetyzowanie".
Natelekinetyzowanie to m.in. objawia się obecnością w/w "pola telekinetycznego"
w natelekinetyzowanej substancji. Dokładniejsze opisy na czym polega owo natelekinetyzowanie
zawarte są w podrozdziałach H8.1 oraz NB1 monografii [1/4]. Niektóre
natelekinetyzowane substancje wykazują cały szereg unikalnych własności.
Przykładowo odpowiednio natelekinetyzowana woda może powodować nawet
do 12-krotnie szybszy wzrost podlewanych nią roślin. Ponadto, w przypadku
jej wypicia, przywraca ona zdrowie - podobnie jak zdrowie przywracają też
telekinetyczne zabiegi lecznicze uzdrowicieli. To dlatego taką natelekinetyzowaną
wodę mitologie nazywają "wodą życia".
Wodę można telekinetyzowac aż
na kilka sposobów opisywanych w w/w podrozdziałach monografii [1/4]. W jednym
jednak przypadku woda telekinetyzuje się samorzutnie. Ma to miejsce wtedy,
gdy woda ta powstaje poprzez topnienie śniegu. Taka naturalnie natelekinetyzowana
woda powstała poprzez stopienie śniegu również oznacza się wieloma unikalnymi
cechami, włączając w to zdolności uzdrowicielskie. (To wlaśnie z tego powodu
ludzie którzy mieszkają wysoko w górach, gdzie niemal przez cały czas piją wodę
z topniejącego śniegu, żyją o wiele dłużej od innych ludzi.) Dawni ludzie doskonale
wiedzieli o owych własnościach wody ze stopionego śniegu. W czasach więc
kiedy następowało masowe topnienie śniegu, organizowali oni najróżniejsze
rodzaje ceremonii oblewania się tą leczniczą wodą. Wypracowali też najróżniejsze
zwyczaje, tradycje i wierzenia, jakie nakazywały wszystkim ochocze poddawanie
się temu lodowatemu zwyczajowi. Ceremonie owe i zwyczaje przetrwały częściowo
aż do dzisiejszych czasów w formie tradycji "dyngusa". (Ów "dyngus", nazywany
również "lanym poniedziałkiem" - ponieważ zawsze ma miejsce w wielkanocny
poniedziałek, to po prostu ludowy obyczaj oblewania wszystkich dookoła siebie
lodowatą wodą.)
W latach mojej młodości dyngus
był obchodzony na Wszewilkach szczególnie pieczołowicie. Faktycznie to
prowadzone były tam prawdziwe "wodne wojny" pomiędzy chłopcami
mieszkającymi na Wszewilkach-Stawczyku oraz chłopcami z Wszewilek.
Niemal też każdy mieszkaniec Wszewilek zmoczony bywał podczas
dyngusa do suchej nitki. Być może była to jedna z przyczyn, dla której
kiedyś mieszkańcy Wszewilek byli tacy zdrowi i odporni na choroby.
Odnotuj, że istnieje też odmienna
strona nazywana
"uzdrawianie"
w której opisane są najróżniejsze dziwne sposoby ludowe na poprawianie zdrowia
i na leczenie typowych chorób.
Tzw.
prawa moralne
wyraźnie stwierdzają,
że "jeśli chce się coś otrzymać, wówczas należy o to ładnie poprosić".
Z kolei "jeśli już coś się otrzyma, wówczas należy za to grzecznie podziękować".
Dawni ludzie doskonale wiedzieli o działaniu tych praw. Ponieważ zaś
ich przeżycie zawsze uzależnione było od plonów jakie dawały ich pola,
nasi przodkowie zawsze przykładali dużo uwagi aby ładnie poprosić o
dobre plony wszystkich tych od których plony owe zależały. Kiedy zaś
plony takie już uzyskali, przodkowie upewniali się aby za nie ładnie
podziękować. Ponieważ zaś owo proszenie o dobre plony przyszłości oraz
dziękowanie za plony już otrzymane zawsze odbywało się w sposób publiczny
i to z wielką pompą, z czasem wykształtowała się z niego szczególna
odmiana "święta plonów", która w dzisiejszych czasach nazywa się
"dożynki".
"Dożynki" to nazwa przyporządkowana
do polskiej wersji "święta plonów". W pogańskich czasach były one celebrowane
w dniu przełomu lata w jesień, czyli około 23 września. Jednak po nastaniu
chrześcijaństwa przesunięto je na wcześniejszą datę, zwykle na drugą połowę
sierpnia. Dożynki były obchodzone na Wszewilkach aż do około 1955 roku.
Potem ich tradycja upadła. Obecnie prawdopodobnie mieszkańcy Wszewilek
nie bardzo wiedzą co to takiego. A szkoda, bo
prawa moralne
wcale w międzyczasie się nie zmieniły. Jeśli więc ludzie zapomną prosić
o plony tego od kogo plony te zależą, zaś po ich otrzymaniu zapomną
za nie podziękować, pewnego dnia albo ziemia może przestać rodzić,
albo też plon jaki urodziła może ulec zniszczeniu.
Jak ciągle pamiętam,
ostatnie dożynki na Wszewilkach, które miały miejsce około 1955 roku,
głównie sprowadzały się do uroczystego wręczenia wieńców przodującym
rolnikom. Wręczeniu temu towarzyszyły też pokazy tańców ludowych
w wykonaniu młodych mieszkanek Wszewilek (tj. dziewcząt o kilka lat
starszych ode mnie). Potem zaś zaczęła się huczna zabawa ludowa.
Moi rodzice nie przynależeli do kategorii "rolnikow", stąd nie otrzymali
takiego wieńca. Nie jestem więc pewien co we Wszewilkach z owymi
wieńcami czyniono. Wiem jednak, że w innych wioskach wieńce te po
otrzymaniu rolnicy wieszali w oborach, gdzie wisiały one aż do następnych
dożynek. Faktycznie z tego co pamiętam, to ostatnie dożynki we Wszewilkach
miały wprawdzie formę dożynek, jednak brak w nich było treści tego typowego
"święta plonów". W rzeczywistości ich sens sprowadzał się więc do stworzenia
okazji dla dobrej zabawy. Powodem takiego zadominowania w nich formy nad
treścią było zapewne, że już w owych czasach Wszewilki były bardzo świecką
wioską. Jednak poza Wszewilkami dożynki wówczas ciągle miały zarówno charakter
zbiorowej modlitwy o lepsze przyszłe plony, jak i podziękowania za plony
już zebrane. Przykładowo dożynki jakie po żniwach 1957 roku odbyły się we
wsi Cielcza koło Jarocina, zaczęły się od pochodu całej wioski przez pola
uprawne, podczas którego każdemu polu dziękowano za plony jakie właśnie
urodziło, oraz proszono o jeszcze obfitsze plony następnego roku. Ciągle
też rolnicy zawieszali tam otrzymane wieńce w swoich oborach.
W czasach przedchrześcijańskich
ówczesne "święta plonów" również zaczynały się od procesji po polach,
podczas których dziękowano bogom owych pól za plony jakie właśnie zostały
zebrane. Następnie świętująca kawalkada udawała się na miejsce poświęcone
pogańskiemu bogowi "Pierunowi". Bóg ten zawsze rezydował w starym dębie.
Pod owym dębem odbywano więc ucztę, tańce i rytuały ku czci owego boga.
We Wszewilkach miejscem tym niemal z całą pewnością w czasach pogańskich
był obecny cmentarz opisany w punkcie #C2 powyżej. Związek boga Pieruna ze
świętem plonów wynikał z faktu, ze bóg ten m.in. rządził pogodą. Plony zaś
głównie zależały właśnie od pogody. Późno w nocy, już po zakończeniu rytuałów
"święta plonów", członkowie każdego gospodarstwa pozostawiali pod owym dębem
podarunki dla boga Pieruna, poczym udawali się na noc do domów. Podarunkami
tymi zawsze były produkty zebrane z pól owego gospodarstwa, uformowane w
ozdobny wieniec. Na drugi dzień rano ludzie ci powracali do swoich
podarków, aby sprawdzić które z podarków bóg Pierun przyjął (te "przyjęte"
podarki albo całkiem znikały, albo były nocą rozdzierane na strzępy).
Ci zaś rolnicy, których podarków bóg Pierun nie przyjął, stąd których wieńce
leżały rano pod dębem zupełnie nienaruszone, zabierali swoje wieńce do domów
i wieszali je w oborach po wewnętrznej stronie drzwi wejściowych. Celem owego
wieszania było przypomnienie się bogowi Pierunowi, na wypadek gdyby ten
odwiedził nocą ich oborę. Wieniec wiszący w oborze na drzwiach wejściowych
musiał mu wszakże rzucić się wówczas w oczy. Miał mu też przypomnieć,
że dane gospodarstwo rolne faktycznie to oferowało mu już raz tego roku
wspaniałą ofiarę zebraną ze swoich pól. Ofiara ta też ciągle czeka na niego,
jeśli ma on ochotę aby coś sobie zabrać z danego gospodarstwa.
Pogański bożek "Pierun" był dosyć
osobliwym bożkiem. Faktycznie to ani nie przynosił on ludziom korzyści, ani
nie był najważniejszym z bogów. Jednak otrzymywał najwięcej prezentów oraz
na jego cześć odbywało się najwięcej uroczystości i rytuałów. Powodem było,
że wszyscy się go bali. Miał bowiem "ognisty" temperament, łatwo wpadał w
złość, kiedy zaś wpadł we wściekłość wówczas niszczył wszystko co mu weszło
w drogę. Dlatego na wszelki wypadek ludzie chodzili wokoło niego na paluszkach.
Aby go też udobruchać, oferowali mu mnóstwo prezentów przy każdej okazji.
A okazji tych było wiele, bowiem posiadał on wpływ na pogodę, a stąd też
na plony. Ponadto był odpowiedziałny za gwałtowne śmierci, stąd też maczał
palce w każdym przypadku czyjegoś gwałtownego zejścia z tego świata.
Powszechnie wiadomo,
że UFOnauci lubują się podszywać za tych którzy w danych czasach
budzą powszechny respekt lub strach. To m.in. jest właśnie powodem,
że w dzisiejszych czasach szatańscy UFOnauci bardzo często pozują
wobec uprowadzonych przez siebie ludzi za Jezusa - po szczegóły
patrz strona internetowa
antichrist_pl.htm.
Jestem więc niemal pewien, że w dawnych czasach na obszarach Słowiańskich
UFOnauci podszywali się właśnie za owego bożka Pieruna. Stąd dębowa rzeźba
pokazana na rysunku "Fot. 2" ze strony internetowej o mieście
Miliczu,
która prawdopodobnie ma obrazować właśnie bożka Pieruna, faktycznie jest
zapewne imitacją wyglądu jakiegoś UFOnauty lubującego się w straszeniu
ludzi.
#L3.
Świętowanie, zabawy i sylwestrowe wynoszenie
furtek:
W dawnych czasach dożynki
(opisane w punkcie #L2) nie były jedynym rodzajem festiwali,
form świętowania, oraz zabaw ludowych, które początkowo były systematycznie
organizowane we Wszewilkach, jednak z czasem pomału zaniknęły.
W niniejszym punkcie opiszę najważniejsze inne formy popularnego
"bawienia się" jakie pamiętam z czasów swojej młodości na Wszewilkach.
Ciekawe ile z nich przetrwało do dzisiaj (jeśli wogóle jakieś przetrwały).
Najważniejszym świętem
obchodzonym na Wszewilkach, było Boże Narodzenie. Święto to faktycznie
obchodzono głównie w gronie rodziny, oczywiście z obowiązkową wyprawą
do kościoła. Prawdopodobnie jej najistotniejszą częścią była wigilijna
wieczerza z tradycyjnym zestawem potraw. Niezależnie od tego co działo
się w związku z owym świętem w poszczególnych domach, Boże Narodzenie
znane też było z tzw. "kolędników". Owa nazwa "kolędnicy" przyporządkowana
była do amatorskiego zespołu aktorskiego, który chodził po domach aby
improwizować przedstawienie opracowane z okazji Bożego Narodzenia.
Aczkolwiek głównym wątkiem tego przedstawienia były narodziny Jezusa,
faktycznie to zawsze naszpikowane ono było też aluzjami do tego co
aktualnie działo się we Wszewilkach. I tak było ono zabawne, dowcipne,
oraz pełne żartów. Dosyć drastycznym przeciwieństwem tych "kolędników" była
oficjalna wizyta księdza, który również w owym czasie chodził "po kolędzie".
Kolejny po Bożym narodzeniu niezwykły zwyczaj
folklorystyczny dawnych Wszewilek miał miejsce
w Sylwestra. Polegał on na żartobliwym zdejmowaniu
furtek wejściowych do zagrody swoich ulubionych
sąsiadów, oraz późniejszym umieszczaniu tych
furtek na czubku najwyższego okolicznego komina.
W ten sposób jednego Sylwestra furtka moich rodziców wylądawała
na wysokim na dwa piętra kominie serowni sąsiada Dajczmana. Komin ten
stał zupełnie odrębnie od dachu i był aż tak wysoki, że nie istniała drabina
która dosięgłaby do jego czubka. Do dzisiaj nie jest nam wiadomo, jak
owi żartownisie zdołali na niego wydźwigać naszą furtkę po cichu i to w
środku nocy. Wszakże zdejmowanie tej furtki w biały dzień i to zupełnie
otwarcie było wówczas nie byle jakim przedsięwzięciem.
W okresie zimy organizowane
były też kuligi. Polegały one na tym że łańcuszek sanek z wszewilkowską młodzieżą
ciągnięty był przez konia przez sąsiednie wioski. W wioskach tych zaś uczestnicy
kuligów staczali prawdziwe bitwy śnieżne z miejscowymi.
Przyjście wiosny do Wszewilek
sygnalizowane było "Palmową Niedzielą". PALMOWA NIEDZIELA w chrześcijaństwie
jest to ostatnia niedziela przed Wielkanocą, rozpoczynająca Wielki Tydzień.
Cechowała ją procesja z palmami wokół milickiego kościoła upamiętniająca
triumfalny pochód Jezusa do Jerozolimy.
Na kilka dni przed Wielkanocą
na Wszewilkach tradycyjnie wypędzało się i "straszyło demony" poprzez
strzelanie z karbidu. Faktycznie to Wszewilki w owym czasie brzmiały
jak pole zaciętej bitwy armatniej. Każdy bowiem miejscowy chłopak starał
się prześcignąć innych w natężeniu hałasu jaki wytwarzała jego puszka do
strzelania z karbidu. Oczywiście sekret wytwarzania największego hałasu
sprowadzał się do używania możliwie największej puszki. Przez cały więc
rok poprzedzający Wielkanoc, każdy miejscowy chłopak kombinował jak
taką największą puszkę sobie zdobyć.
W poniedziałek po Wielkanocy
następowała największa atrakcja Wszewilek, czyli tzw. "dyngus". Był on
celebrowany zarówno w obrębie niemal każdej rodziny, jak i poza rodziną.
Był on więc wspaniałą okazją do regularnej bitwy pomiędzy chłopakami
z Wszewilek, a chłopakami z Wszewilek-Stawczyka.
Podniecajacym wydarzeniem były także doroczne
odpusty w kościele
Świętej Anny
z Karłowa. Odbywały się one zawsze w ostatnią
niedzielę lipca. Były kolorowe, pełne ludzi, straganów,
oraz niemal jako reguła przy doskonałej, letniej pogodzie.
Niezależnie od wszystkich
powyższych "regularnych" świąt, niemal w każdą normalną niedzielę
organizowana była jakaś "zabawa ludowa" gdzieś w okolicy Wszewilek.
Zabawy takie były najważniejszą powtarzalną
rozrywką młodych ludzi omawianych tutaj czasów.
W sensie zadania jakiemu miały one służyć, zabawy te
były rodzajem ludowego dancingu przy orkiestrze, organizowanego
w celu umożliwienia młodym ludziom poznania się nawzajem i
potańczenia przy żywej muzyce. Jednak w rzeczywistości zabawy
te były wielowymiarowym wydarzeniem socjalnym w którym miejsce
miały oddziaływania pomiędzy-ludzkie zachodzące na wielu
płaszczyznach naraz. Przykładowo, dla chłopców z poszczególnych
wiosek zabawy te były okazją dla ustalenia ich "pozycji w hierarchii
siły". Dlatego też podobnie jak to się dzieje na rykowiskach,
podczas owych zabaw zawsze wybuchały bijatyki. W rezultacie
tych bijatyk ustalany był nowy porządek w hierarchii "kto
dominuje nad kim", oraz "kto musi ustępować przed kim".
Także dla dziewcząt zabawy były okazją do ustalenia jaka
jest pozycja każdej z nich w aktualnym stanie ich popularności
wśród chłopców. Oczywiście, dla poszczególnych rodzin dorosłych
mieszkańców wsi zabawy te były okazją dla "pokazania" się.
Różne komitety używały zabaw do gromadzenia potrzebnych im
funduszy. Z kolei poszczególne organizacje społeczne wykorzystywały
zabawy dla organizowania konkursów z nagrodami jakie promowały
ich sprawę.
Telewizor po raz pierwszy w życiu oglądałem
kiedy byłem już w 7 klasie szkoły podstawowej,
czyli wiosną 1960 roku. Szkoła w Stawcu do której wówczas
uczęszczałem zakupiła wtedy pierwszy mały, czarno-biały
telewizor. Był to zresztą jedyny telewizor w promieniu wielu
kilometrów. Oglądanie telewizji relatywnie regularnie zacząłem
jednak dopiero w kilka lat po zamieszkaniu w domu studenckim
we Wrocławiu, czyli od jakiegoś 1967 roku. Z kolei z Internetem
zetknąłem się po raz pierwszy w życiu kiedy pracowałem już
jako profesor nauk komputerowych na Cyprze, czyli w 1992
roku. Niestety, był on wtedy ciągle nieporęczny i wysoce zawodny.
Przez wiele następnych lat traktowałem go więc jako ciekawostkę
i zabawkę, a nie jako narzędzie codziennego użytku. Używanie
Internetu na pełną skalę zacząłem dopiero począwszy od 1999
roku. Czyli całe moje dzieciństwo i młodość, jak również dzieciństwo
i młodość wszystkich moich rówieśników, upłynęły bez telewizji
i bez Internetu. W dzisiejszych czasach ludzie zapewne się więc
głowią co do licha moja generacja czyniła z nadmiarem wolnego
czasu jaki istniał wówczas z braku dostępu do telewizji i do Internetu.
Wszakże dzisiaj, jeśli zepsuje się nam telewizor lub stracimy dostęp
do Internetu, nie wiemy co robić z nadmiarem wolnego czasu,
bowiem wiekszość codziennych zajęć i rozrywek staje się dla nas
niedostępna.
Tymczasem okazuje
się, że nawet w czasach kiedy telewizja i Internet nie były jeszcze
w użyciu, ciągle nasz czas był wypełniony po brzegi i mieliśmy
ogromnie wiele rozrywek. Oprócz kina i teatru, większość
owych rozrywek była na wolnym powietrzu. Niemal zawsze też
realizowana była gromadnie, znaczy razem z niemal wszystkimi
innymi chłopcami z dzisiejszego Stawczyka-Wszewilek, a często
także z naszymi dziewczynami. Jakie więc były owe zbiorowe
rozrywki gromadne. Ano głównie sprowadzały się one do
organizowania najróżniejszych przedsięwzięć, gier i zabaw
gromadnych. Na wolnym powietrzu organizowane były takie
zabawy jak chowanego, gry monetami odbijanymi od murów,
wyścigi rowerowe. Organizowane one były niemal każdego
pogodnego wieczora. Z kolei w dni deszczowe lub okresy
paskudnej pogody, odwiedzało się kolegów, przeglądalo ich
kolekcje znaczków i widokówek, grało w najróżniejsze zabawy
pod dachem, oglądało oraz dokarmiało ich króliki, koty i psy,
pomagało budować ich modele łodzi i samolotów, słuchało
dziwnych opowiadań ich rodziców i dziadków, itd., itp. W
niedzielę i święta organizowane były wspólne wyprawy na
ryby, wyporawy do lasu, wyjazdy na wycieczki rowerowe,
mecze piłkarskie, wymarsze do Milicza, zaś wieczorami
odwiedzanie najbliższych "zabaw ludowych". Były też
rozrywki typu sezonowego, przykładowo wyprawy po
upajająco pachnące leśne kwiatki "konwalie" wiosną,
zbieranie jagód i poziomek na przełomie wiosny i lata,
kąpiele na tamie czy na "pierwszym stawku" w lesie, a
także zbieranie jeżyn latem, zbieranie grzybów i wyprawy
do lasu na orzechy laskowe jesienią, uprawianie saneczkarstwa
i narciarstwa oraz kuligi zimą. Wszystko to są jedynie
przykłady najbardziej powtarzalnych rozrywek owych
czasów. Oprócz nich były też najróżniejsze rozrywki
dorywcze, przykładowo wyprawy kajakowe, żeglarstwo,
strzelectwo, itp. Praktycznie więc istniała nieorganiczona
liczba zajęć i zabaw jakie wypełniały cały nasz wolny czas.
Aby przytoczyć tutaj przykład
jak konkretnie wyglądało spędzanie niedziel i świąt, opiszę tutaj przykład
jednej niedzieli którą doskonale pamiętam do dzisiaj. Jak zwykle w dni
niedzielne, po powrocie z kościoła w Miliczu, oraz po zjedzenieu obiadów,
spotkaliśmy się wszyscy na skrzyżowaniu drog zaraz za torami, czyli w
samym Stawczyku. Skrzyżowanie owo było zwykłym punktem zbiorczym
dla młodzieży ze Stawczyka. Spotkanie rozpoczęliśmy od rozważenia
rodzaju zajęcia lub zabawy jakie podejmiemy tego dnia. Któryś z chłopaków,
zdaje się że był to Bronek, poinformował nas, że odkrył duże gniazdo os
niedaleko za cmentarzem, być może więc warto abyśmy się wybrali aby
je sobie oglądnąć. Z entuzjazmem wybraliśmy się więc całą gromadą
aby sobie te osy pooglądać. Faktycznie też okazały się warte naszej uwagi.
Gniazdo położone było w dużej dziupli do jakiej wejście znajdowało się
jakieś 2 metry od ziemi. Było już wysoce rozwinięte, bowiem osy wlatywały
do niego, oraz wylatywały z niego, dwoma grubymi nieprzerwanymi strugami.
Zaczęliśmy więc rozważać, jak dałoby się spożytkować fakt odkrycia tak
dużego gniazda os. Wacek, który był największym podpuszczaczem w
całym ówczesnym powiecie milickim, zawyrokował że powinniśmy namówić
Zdzicha, którego nie było wówczas w naszej grupie, a którego ojciec
posiadał ule z pszczołami, aby wybrał dla nas miód z tego gniazda.
Któryś z młodszych chłopaków, zdaje się że Tadek, zaczął protestować,
twierdząc, że osy wcale przecież nie mają miodu. "W tym właśnie rzecz" -
odpowiedział Wacek. Po zrozumieniu o co tutaj chodzi, cała nasza
paczka ze Stawczyka entuzjastycznie udała się pod dom Zdzicha,
który mieszkał w środku Wszewilek, należał wiec do tego "drugiego obozu".
Po wywołaniu Zdzicha z domu, pozostawiliśmy sprawę Wackowi, aby
ten wygłosił potrzebne mowy. Wacek zaczął od podbierania Zdzicha.
"Chociaż Twój ojciec ma pszczoły, Ty zapewne ciągle nie wiesz jak
podbierać im miód". "Wiem" odpowiedział Zdzichu. "Pomagałem ojcu
już wiele razy i się nauczyłem jak to czynić". "Ale gdyby przyszło do
podbierania miodu, to pewno byś stchórzył" – Wacek nie dawał za
wygraną. "Ja stchórzył" odbruszył się Zdzichu, "ja tam się pszczół
wcale nie boję". "Naprawdę nie bałbyś się sam wybrać pszczołom
miodu?" – Wacek nie popuszczał w schwytaniu Zdzicha za słowo.
"A pewno że bym się nie bał", zapewnił nas Zdzichu. "To fajnie się
składa", ciągnął Wacek, "bo właśnie odkryliśmy gniazdo dzikich
pszczół w lesie i trzeba nam kogoś kto by podebrał im miód – czy
Ty masz odwagę to uczynić". "Pewnie że wybiorę", odpowiedział
Zdzichu. Więcej zapewnień już nam nie było trzeba, Niemal biegiem
poprowadziliśmy Zdzicha do gniazda owych "dzikich pszczół" aby
od nich "wybrał dla nas miód". Dwóch silnych chłopaków podsadziło
Zdzicha do gniazda, aby ten mógł wygodnie "wybrać miód". Reszta
z nas, włączając w to mnie, z respektem zachowała odpowiedni
dystans około 10 metrów od gniazda. Zdzichu bez namysłu włożył
do gniazda swoją prawą rękę aż do pachy. W tym momencie obaj
koledzy którzy go podtrzymywali na swoich barkach nie mogli
wytrzymać już dłużej i dali nogę. Ostanią więc rzeczą jaką zobaczyłem,
to Zdzichu wiszący przy owej dziupli na swojej ręce. Ja też dłużej nie
czekałem i dałem nogę razem z owymi dwoma kolegami podtrzymującymi
Zdzicha. Naszą ucieczkę tylko zintensyfikował głośny i długi krzyk
Zdzicha, który zabrzmiał jakby ktoś go żywcem obdzierał ze skóry.
W biegu odnotowałem kątem oka, że cała nasza paczka rwała od
gniazda ile tylko sił w nogach, rozsypana w szeroką tylarierę.
Uciekaliśmy w kierunku dużej kępy niskich zarośli jaka była oddalona
jakies 100 metrów od gniazda. W chwilę później z szokiem zobaczyłem,
że po mojej prawej stronie zaczyna mnie szybko wyprzedzać sam Zdzichu.
Zdzichu był wówczas o głowę mniejszy odemnie (chociaż aż o dwa
lata starszy), z reguły więc biegał wolniej. Tym razem jednak,
na przekór że ja gnałem ile tylko sił w nogach, on ciągle wyprzedzał
mnie w tempie jakbym ja szedł piechotą a tylko on biegł. Kiedy
mnie minął zrozumiałem dlaczego jest taki szybki. Nad jego
glową, a także za jego plecami, unosiła się bowiem w powietrzu
cała chmura rozwścieczonych os. W chwilę po tym jak Zdzichu
z ową chmurą os mnie wyprzedził, nagle poczułem na plecach
jakby trzasnął mnie piorun. Zrozumiałem że to jedna z owych
os zdecydowała się użyć na mnie swojej broni. Krzyknąłem z bólu.
Jednocześnie usłyszałem podobne krzyki od niemal każdego
z naszej paczki. W chwilę później poczułem drugie uderzenie
bólu, tym razem w tył głowy. Bolało jak diabli. Na szczęście
właśnie dopadaliśmy kępy owych zbawiennych zarośli. Osy
szybko się pogubiły. Uszliśmy wiec dalszym ukąszeniom. Po
zebraniu się do kupy, powlekliśmy się do domu. Każdy z nas
wyglądał jakby wracał z wojny, podrapany krzakami i z kilkoma
bąblami po ukąszeniach os. Los jeszcze raz nam przypomniał,
że to co zwykle planujemy dla innych, dosięga także i nas samych.
Szczerze mówiac to najmniej poszkodowany z nas wszystkich
był właśnie Zdzichu. Zamiast więc my śmiać się z niego, to on
miał zabawę oglądając nasze opuchlizny w różnych niezbyt
dogodnych miejscach. Po tamtej przygodzie Zdzichu stał się
też jakby jednym z nas. Chociaż mieszkał w centrum Wszewilek,
czyli nieco z dala od Stawczyka, my odtąd uważaliśmy go za
"swojego", czyli za należącego do naszej własnej paczki z za
torów.
Jednym z przebojów czasów mojej
młodości była piosenka ze słowami "gdzie są chłopcy z tamtych lat ...
wiatr rozwiał ich ślad ...". Słowa owej piosenki doskonale odnoszą się do
oryginalnych zasiedleńców Wszewilek, czyli do ludzi którzy zasiedlili
tą wioskę zaraz po drugiej wojnie światowej, znaczy w czasach kiedy
Wszewilki ciągle były obszarem "dzikiego zachodu". Wszakże później
ludzie ci porozbiegali się po świecie, zaś do dzisiaj niemal całkowicie
powymierali. Tymczasem na przekór że nie rzucali się w oczy i skromnie
oraz bez rozgłosu wypełniali oni swoją rolę żywicieli narodu, faktycznie
to byli oni swoistymi bohaterami. Nie wolno nam więc o nich zapomnieć.
Wszakże czym Wszewilki i Milicz są obecnie, zawdzięcza się m.in. ich
ciężkiej pracy, wytwałości i odwadze. W niniejszym punkcie postaram
się nam przypomnieć ich nazwiska - przynajmniej te z nich które ciągle
pamiętam lub zdołałem jakoś ustalić. Owo wyszczególnienie ich nazwisk
traktuję przy tym jako wyraz mojego hołdu, uznania, oraz podziękowania
za ich wkład do tego czym Wszewilki, a z nimi i my wszyscy, staliśmy się
obecnie.
Jeśli ktoś byłby ciekawy
dlaczego przykładam tak duże znaczenie dla upamiętnienia tu nazwisk
kilkudzięsięciu oryginalnych zasiedleńców Wszewilek, to istnieje ku
temu aż kilka istotnych przyczyn. Oto one:
1. Odwaga owych ludzi. W czasach natychmiast po drugiej
wojnie światowej, kiedy Wszewilki były zasiedlane przez owych
oryginalnych mieszkańców, wieś ta leżała dosłownie "na dzikim
zachodzie". Chociaż oficjalnie raczej tego się nie rozgłasza,
życie na owych terenach było wówczas ogromnie niebezpieczne i
pełne codziennego ryzyka. Obecnie żyjąc w czasach pokoju nie
mamy najmniejszego pojęcia jak wiele niebezpieczeństw wtedy
ludziom codziennie zagrażało i jak niepewnym było przeżycie do
jutra. I tak wszędzie pełno było broni, amunicji i niewypałów.
We Wszewilkach i okolicach grasowały wówczas bandy cywilnych szabrowników
z Polski, wojskowych maruderów ze zwycięskiej armii, niedobitków
hitlerowskiej armii, oraz uczestników niemieckiego podziemia.
Bandy te poszukiwały łatwego łupu i żywności, a także zemsty. Nachodziły
więc domy i ludzi, szabrując, rabując, gwałcąc, mordując, oraz podpalając.
Jak to wyjaśniłem w punkcie #E1 powyżej, bandy te pomordowały praktycznie
wszyskich miejscowych autochtonów którzy po wojnie zdecydowali się nie
uciekać w głąb Niemiec, a pozostać we Wszewilkach aby stać się Polakami.
Nie było też wówczas niemal żadnych władz, policji, ani publicznego
transportu. Przykładowo moja matka przyszła sama do Wszewilek
piechotą ze wsi Cielcza w poznańskim, wędrując pieszo około 80
kilometrów aby zasiedlić nasz późniejszy dom. (Ojciec wtedy nie
wrócił jeszcze z robót w Niemczech.) Na dodatek przyprowadziła ze
sobą naszą rodzinną krowę-żywicielkę o imieniu "Bestra". Co ciekawsze,
spora proporcja tych pierwszych pionierów zasiedlających Wszewilki
to były kobiety obarczone dziećmi, których mężowie nie wrócili jeszcze
z zesłania do Niemiec lub z wojny, a więc które często nawet nie wiedziały
na pewno czy ich mężowie wogóle żyją i czy do nich później dołączą.
2. Determinacja owych pionierów i żywicieli narodu. Życie wiejskie
w początkowych latach po wojnie wcale nie było takie słodkie. Należy
pamiętać, że dla pierwszych władz komunistycznej Polski wszyscy
wieśniacy byli "kułakami", których należało bezwzględnie niszczyć
i gnębić, zaś których ziemia powinna zostać oddana kołchozom (PGRom).
Na przekór więc, że to owi rolnicy a nie bankrutujące PGRy żywiły całą
Polskę, mieszkańcy wszystkich wsi byli niszczeni podatkami, biurokracją,
dodatkowymi pracami i obowiązkami społecznymi, itp. To że mimo
wszystko przetrwali i żywili naród przez tak długo, zawdzięczamy
ich determinacji i oddaniu sprawie uprawy roli. Chwała im za to.
To właśnie oni a nie krzykliwie reklamowani wówczas "przodownicy
pracy" byli prawdziwymi pokojowymi bohaterami powojennej Polski.
Także to ich właśnie pamięć wymaga uhonorowania.
3. Naukowa ścisłość. Obecnie niewiele już pozostało wiosek
w Polsce i na świecie, które posiadałyby równie istotne znaczenie
historyczne oraz równie niezwykłe warunki społeczne, jak Wszewilki.
Osobiście wierzę, że z uwagi na swoją niezwykłość Wszewilki mają
potencjał aby stać się kiedyś przedmiotem szerokich badań etnicznych,
językowych, społecznych, itp. Wiele naukowych doktoratów może być
obronione w przyszłości dzięki tym niezwykłościom Wszewilek. Aby
więc stworzyć owym potencjalnym badaczom startową bazę danych,
dla naukowej ścisłości pożądane jest utrwalenie nazwisk i
podstawowych danych owych oryginalnych zasiedleńców Wszewilek.
4. Inspiracja. Jak się okazuje, we wszechświecie działa wiele
praw o jakich dzisiejszym ludziom ani nowoczesnej nauce ciągle niewiele
jest wiadomo. Aby dać tutaj jakiś ich przykład, to np. osobiście odnotowałem
że losy kolejnych pokoleń ludzi mieszkających w jakimś konkretnym miejscu
są bardzo do siebie zbliżone. To zresztą rzuci się w oczy jeśli ktoś
przeanalizuje losy owych pierwszych zasiedleńców Wszewilek oraz ludzi
obecnie mieszkających na ich miejscach. Dlatego moim zdaniem wysoce
pożądane jest przypomnienie owych oryginalnych zasiedleńców Wszewilek,
aby zainspirować ich następców do zaczęcia zadawania dających do myślenia
pytań.
Wszewilki-Stawczyk posiadają
trzy drogi jakie przez nie przebiegają. Poniższy wykaz oryginalnych
mieszkańców tej wsi zestawiony jest w porządku budynków tuż po drugiej
wojnie światowej oryginalnie stojących przy owych drogach. Przy każdej
osobie przytoczyłem w nawiasie przybliżony rok urodzenia. Niekiedy w
tym samym nawiasie przytoczyłem także i rok śmierci - jeśli jest mi
on znany.
A. Droga z Dziadkowa i Pomorska do starego młyna na Baryczy,
a potem dalej przez stary most na Baryczy istniejący przy owym młynie,
aż do Milicza i Duchowa. W dawnych czasach wzdłuż tej drogi stały lepianki
wszewilkowskich biedaków i bezrolnych. Była więc ona osią lokalnej "biedawsi".
Jednak do początka drugiej wojny światowej lepianki wszystkich
tych biedaków zostały zburzone. Po drugiej wojnie światowej przy
drodze tej za torami ostał się już tylko jeden dom, jaki zamieszkany
był przez moich rodziców, potem zaś także przez mnie oraz moją siostrę.
Powojenni zasiedleńcy tego domu to:
A1: Anastazja Pająk (1907 - 1989), Wincenty Pająk (1903 - 1981), z
synem Janem (1946) i cóką Ireną (1951) - czyli moi rodzice ze mną i z siostrą.
Mieliśmy także starsze rodzeństwo, jednak ci zaraz po wojnie porozbiegali
się po świecie i praktycznie nie mieszkali na Wszewilkach poza krótkimi
pobytami na wakacje lub podczas zmian pracy. Budynek w jakim zamieszkiwaliśmy
zbudowany został około 1930 roku. Jednak niektóre z istniejących
w sadzie tego budynku drzew owocowych już zaraz po wojnie były aż tak stare,
że musiały być zasadzone co najmniej w 19 wieku. Z kolei jeden z bardzo wolno
rosnących krzewów jaki znajdował się w tym ogrodzie (tj. krzew "holly" albo
"ostrokrzew" - omawiany także w punkcie #H2 powyżej) moim zdaniem zaraz
po wojnie miał już około 200 lat. Dlatego uważam, że budynek ten stanął na
miejscu jakiegoś znacznie starszego budynku. Budowniczym i przedwojennym
właścicielem tego domu był zgermanizowany Polak o nazwisku Nowak.
Jednak pod koniec wojny ów
Nowak uciekł z dziećmi w głąb Niemiec - co, mając na uwadze losy innych
autochtonów którzy pozostali na Wszewilkach, zapewne uratowało im wszystkim
życie. Był on "małorolnym" - czyli posiadał bardzo mało ziemi (jak wszyscy
zamieszkali przy owej drodze do starego młyna wodnego na Baryczy),
zaś zarabiał na życie m.in. poprzez świadczenie usług cieślarskich innym
ludziom - budując im domy. Ciekawostką jest, że także i mój ojciec
który zamieszkał potem w ich domu był tzw. "małorolnym" (uprawiał
tylko 3 hektary ziemi) i że zarabiał na życie m.in. poprzez świadczenie
usług mechanicznych innym ludziom - naprawiając im wszystko co się zepsuło.
B. Stara droga przez Wszewilki, wiodąca z Milicza do Sulmierzyc,
która do dzisiaj formuje oś wioski Wszewilki-Stawczyk. Po południowej
stronie owej starej polnej drogi, kolejne zabudowania (zaczynając
od torów kolejowych i licząc od zachodu ku wschodowi) zajmowane
były przez następujących oryginalnych zasiedleńców Wszewilek-Stawczyka:
B1: Dajczman (~1910) z żoną (~1915) oraz 2 synami Władkiem (~1938) i
Józefem (~1944).
B2: Wdowa Bujakowa (~1910 - ) z córką Janką (~1933 - ~1950) oraz synem
Piotrem (~1936 - ~1960).
B3: Mazur (~1910 - ~1958) z żoną (~1915). Potem zamieszkał tam Wołek.
B4: Zagórski () z żoną ().
B5: Dudek (~1930) z żoną (~1934) i synem Bernardem (~1948) oraz córką
Marylą (~1950).
B6: Henrykowski () z żoną (). Potem zamieszkała tam rodzina
Piotrowskich. Piotrowscy również byli oryginalnymi zasiedleńcami
Wszewilek. Tyle że początkowo mieszkali w bardzo starym budynku
zbudowanym jeszcze w "stylu architektonicznym Wszewilek", który
to budynek znajdował się niedaleko od milickich wodociągów - piszę
o nim też w podpisie pod fotografią "Fot. #F2". Został on jednak rozebrany
jeszcze w latach 1950-tych.
B7: ??? () z żoną (). Potem zamieszkała tam rodzina Nogi.
Jakieś pół kilometra od ostatniego
z powyższych zabudowań Wszewilek-Stawczyka, także po południowej stronie tej
samej starej drogi, stała kiedyś stara odosobniona leśniczówka. Tuż po wojnie
leśniczówkę tą zamieszkiwała samotna staruszka autochtonka, która poczuwała
się Polką, zdecydowła się więc nie uciekać razem z innymi mieszkańcami
Wszewilek w głąb Niemiec. Niestety została ona zamordowana przez którąś
z owych band o jakich pisałem na początku, zaś leśniczówka z jej zwłokami
w środku została spalona. (Patrz też punkt #D3 opisujący jej los.)
C. Po północnej stronie tej
samej starej drogi przez Wszewilki-Stawczyk, zaraz po wojnie znajdowało się tylko
jedno gospodarstwo. Słynęło ono w okolicy z bardzo starego drzewa klonowego
rosnącego na środku jego podwórka. Drzewo to już wówczas miało co najmniej
200 lat. Wacek, który był największym podpuszczaczem w całym powiecie, zawsze
się odgrażał że szczególnie zasłużonym kolegom pozwoli naciąć to drzewo aby
sobie zebrali z niego trochę "syropu klonowego" (oczywiście, wszyscy wówczas
wiedzieliśmy, że "syrop" ściąga się jedynie z klonów kanadyjskich, a nie z
polskich). Gospodarstwo to posiadało aż dwa domy mieszkalne. Jeden z nich
był bardzo stary, "w oryginalnym stylu architektonicznym Wszewilek", czyli o drewnianej
konstrukcji oblepionej gliną i pokrytej strzechą, z bocianim gniazdem na dachu.
Drugi zaś nowy. Stary dom został rozebrany jeszcze przed 1960 rokiem, kiedy
umarła zamieszkująca go babcia Sołtysów. Oba te domy zajmowane były przez:
C1: (Babcię) Sołtys (~1880 - ~1960). Jej syn mieszkał z żoną i dziećmi
w sąsiednim nowym domu. (Odnotuj, że "Sołtys" w tym wypadku to nazwisko, a
nie sprawowany urząd.)
C2: Sołtys (~1915) z żoną (~1918) oraz synami Ryśkiem (~1936) i Wackiem
(~1943). (Odnotuj, że "Sołtys" w tym wypadku to nazwisko, a nie sprawowany urząd.)
D. Nowa szosa przez Wszewilki, także wiodąca z Milicza do Sulmierzyc.
Ogranicza ona wieś Wszewilki-Stawczyk od północy. Po południowej
stronie owej nowej szosy, kolejne zabudowania (zaczynając
od torów kolejowych i licząc od zachodu ku wschodowi) zajmowane
były przez następujących oryginalnych zasiedleńców Wszewilek-Stawczyka:
D1: Franciszek Krzyżosiak (~1910 - ~ 1987) z żoną Marrianna Krzyżosiak
(~1910 - ~1993) córkami Albina (~1930), Marią (~1932) - po mężu Wesołowska,
Helena (~1934), Magdą (~1952) i synami Stefanem (~1938) oraz Andrzejem (~1945).
Około 1986 roku rodzina ta wyprowadziła się do Milicza.
D2: Ugorek (~1905) z żoną (~1907), oraz synami Bolkiem (~1944) i
Bronkiem (1946).
D3: Adamiak (~1920) z żoną (~1924) - bezdzietni. Wyprowadzili się z
Wszewilek już około 1950 roku. Potem zamieszkała tam rodzina Gryglewicz.
D4: Sołtys (~1910) - słynny ze swojej intensywnej astmy, z żoną (~1912) i synem Tadeuszem (1946).
(Odnotuj, że "Sołtys" w tym wypadku to również nazwisko, a nie sprawowany urząd. W
owych czasach Wszewilki-Stawczyk miały więc aż 3 rodziny Sołtysów, żadna z których
nie była spokrewnione z żadną inną. Wśród tych 3 rodzin Sołtysów, dwie nosiły nazwiska
Sołtys, zaś trzecia była nazywana Sołtysami ponieważ głowa ich rodziny sprawowała we
wsi oficjalny urząd Sołtysa.)
D5: Chupało (~1900) z żoną (~1902) synem ... (~1925) i córkami
Bronisławą - po mężu Kubów (~1930), oraz ... (~1932).
Wszystkie powyższe rodziny i osoby zamieszkiwały
"za torami" czyli we wsi obecnie nazywanej
Wszewilki-Stawczyk (tj. tej którą w punkcie
#E1 opisuję jako "wieś traktowaną jak żebrak").
Oczywiście, tuż przy nich istniała cała wioska
Wszewilki (tj. ta "przed torami", którą w punkcie
#E1 opisuję jako "wieś traktowaną jak królewicz".)
Wszewilki również były zamieszkiwane przez
kilkadziesiąt podobnie bohaterskich i wartych
upamiętnienia pionierów ziemi milickiej.
Aczkolwiek chodzą mi po głowie nazwiska wielu
z nich, niestety bez czyjejś pomocy nie jestem
w stanie wszystkich ich sobie przypomnieć.
Czy istnieje więc tam w wielkim świecie ktoś
kto pomógłby mi poprzyporządkowywać do
poszczególnych zabudowań dawnych Wszewilek
takie nazwiska jak Pierzchała, Wojciechowskie,
Czapliński, Romańczyk, Załężna, Kościuch, Huk, Żwirko, itp.
* * *
Jednym z korzystnych
następstw wojny dla Wszewilek był fakt, że po wojnie we wsi
tej osiedli ludzie pochodzący praktycznie ze wszystkich
zakątków Polski. I tak we Wszewilkach mieliśmy ludzi którzy
pochodzili "zza Buga" zwanych "kresowiacy" lub "kresowianie".
Mieliśmy też tzw. "Galicjunów" czyli ludzi wywodzących się
z okolic leżących na południe od Krakowa. Mieliśmy "poznańskie
pyry" czyli ludzi z Poznańskiego. Początkowo był też wśród
nas jeden ciągle żywy "autochton" - czyli przedwojenny
mieszkaniec Wszewilek który czuł się na tyle Polakiem
że pod koniec wojny nie uciekł w głąb Niemiec. Nazywał
się Waloha. Jego podejrzaną śmierć opisuję w punkcie
#E1 tej strony. Tak zróżnicowana mieszanka narodowościowa
posiadała wiele następstw. Jednym z nich była doskonała
(literacka) polszczyzna jaką po pewnym czasie mówiły już
wszystkie wszewilkowskie dzieci.
Po kądzieli moja matka wywodziła się z
długiego rodu zawodowych kucharek.
Jej matka była kucharką w wielu pałacach
możnych, matka jej matki - która notabene
pochowana jest przy kościele w pobliskim
Cieszkowie, też była kucharką, itp. Na
przekór że byliśmy relatywnie biedni, ciągle
potrafiła ona wyczarować wspaniałe potrawy dosłownie z niczego. Jako mały
chłopak objadałem się smakowitymi rzeczami, wcale nie wiedząc jakie one są
wspaniałe (a często nawet je krytykując). Moja matka znała też prastary sekret
zasad energetycznego harmonizowania potraw, jakie to zasady w dzisiejszych
czasach są już niemal całkowicie zapomniane. (Zasady te stwierdzały jakie
składniki pokarmowe wolno lub powinno się ze sobą mieszać w potrawach,
ponieważ zwielokratniają one energię i pobudzają zdrowie, a jakich nie
wolno mieszać ze sobą bowiem po zmieszaniu odbierają one energię jedzącym
i indukują choroby - nawet jeśli są one dobre dla nas kiedy jemy je odrębnie
lub w innych kombinacjach. Zasady te były więc bardzo podobne do słynnych zasad
"yin" oraz "yang" stosowanych w kucharstwie przez Chińczyków,
a opisanych na odrębnej stronie
owoce tropiku,
a także podobne do zasad sattva,
tamas, oraz rajas stosowanych
przez tradycyjnych kucharzy indyjskich i również
opisanych na stronie internetowej o
owocach tropiku -
której przeglądnięcie gorąco zalecam. Nieprzestrzeganie
tych zasad przy komponowaniu składu nowoczesnych
potraw prowadzi do znanych nam fatalnych następstw
dla zdrowia i samopoczucia, o których istnieniu nasza
cywilizacja dopiero teraz zaczyna pomału się dowiadywać.)
Potem ja wyemigrowałem do Nowej Zelandii, zaś matka
umarła. Dopiero po jej śmierci odkryłem, że receptury
na smaczne potrawy dosłownie z niczego, jakich ona
znała całe dziesiątki, a także prastary sekret zasad
energetycznego harmonizowania tych potraw, warte były
majątek. Wszakże nikt teraz nie potrafi gotować potraw
tak smacznych i tak zharmonizowanych. Niestety,
na spisanie owych receptur jest już zbyt późno.
Pomimo że moja matka miała sześcioro dzieci,
żadne z nas nie wpadło na pomysł aby pospisywać
jej receptury i sekret zdrowego komponowania potraw.
Zabrała je więc ze sobą do grobu.
Podobnie dzieje się z niezwykłym
i historycznie przebogatym światem jaki kiedyś istniał na niemal nikomu
wcześniej nieznanej wsi Wszewilki. Pomału świat ten wymiera wraz z ludźmi
którzy w nim uczestniczyli. Wkrótce nie pozostanie po nim nawet najmniejsze
wspomnienie. Spiszmy go więc już obecnie, póki ciągle nie jest za późno!
Część #N:
Podsumowanie, oraz informacje końcowe tej strony:
#N1.
Podsumowanie tej strony:
Moja znajoma wykładowczyni z Politechniki
w Invercargill (Nowa Zelandia) zwykła powtarzać
że "w pięknych miejscach żyją piękne
stworzenia, w brzydkich miejscach żyją
brzydkie stworzenia. Wieś Wszewilki
nie tylko potwierdza jej stwierdzenie, ale
dodatkowo je poszerza. Dowodzi ona bowiem,
że "niezwykłych ludzi należy poszukiwać
w niezwykłych miejscach".
#N2.
Inne pokrewne strony które również posiadają związek z tematem
Wszewilek:
#N3.
Proponuję okresowo powracać na niniejszą stronę w celu sprawdzenia
dalszych uaktualnień strony o Wszewilkach oraz postępów w organizacji zwiedzania
"Wszewilek i Milicza":
W celu śledzenia jak dalej będzie uspawniana
niniejsza strona o wsi Wszewilik, a także jak
będzie się rozwijała sprawa organizowania
Zlotu "Wszewilki-2007" warto okresowo
powracać do niniejszej strony. Z definicji
strona ta będzie bowiem podlegała dalszemu
udoskonalaniu i poszerzeniom, w miarę
jak pojawią się ewentualne okoliczności
które zainspirują jej zaktualizowanie. Jeśli
więc w przyszłości zechcesz czytelniku
poznać te nowiny, wówczas odwiedź tą
stronę ponownie. Ja bowiem będę
systematycznie aktualizował jej zawartość, w
miarę jak rozwój sytuacji przysporzy jakichś
wydarzeń lub informacji wartych zaraportowania.
Warto także okresowo sprawdzać "blogi totalizmu"
które działają już od kwietnia 2005 roku, obecnie
pod adresami:
totalizm.wordpress.com i
totalizm.blox.pl/html.
(Odnotuj że wszystkie te blogi są lustrzanymi
kopiami o takiej samej treści wpisów.)
Wszakże na "blogu totalizmu" wiele ze spraw
omawianych na tej stronie naświetlane jest
na bieżąco dodatkowymi komentarzami i
informacjami spisywanymi w miarę jak nowe
zdarzenia stopniowo rozwijają się przed
naszymi oczami.
Aktualne adresy emailowe autora tej strony, tj.
dra inż. Jana Pająka
(a przez okres 2007 roku - Prof. dra inż. Jana Pająka),
pod jakie można wysyłać ewentualne
uwagi, zapytania, lub odpowiedzi na zadane
tu pytania, podane są na stronie internetowej
o mnie (Dr Jan Pajak).
Tam również dostępne są adres pocztowy
i numery telefonu autora.
If you prefer to read in English
click on the flag
(Jeśli preferujesz język angielski
kliknij na poniższą flagę)
Data założenia niniejszej strony: 5 czerwca 2004 roku.
Data jej najnowszego aktualizowania: 5 sierpnia 2010 roku.
(Sprawdź w "Menu 3" czy już istnieje nawet jej nowsza aktualizacja!)